PARTNER PROJEKTU:

thumbnail Rekomendacje

Telefon do Pana Boga

Witold Bereś
Rekomendacje Witold Bereś

Pisarstwo Krzysztofa Zorde.

– Moja relacja z Najwyższym zaczęła się chyba gdzieś jak miałem 16 lat. Wtedy przeczytałem „Historię Żydów” Dubnowa i pomyślałem sobie pomyślałem sobie: co za wspaniała historia! Naród, który był doświadczony w tak niesłychany sposób przez ostatnie 5000 lat, cudownie się podnosi za każdym razem. I pomyślałem sobie, że fajnie by było być członkiem takiego projektu cywilizacyjnego. I pamiętam, że miałem wtedy 16 lat – to był rok 1963, coś takiego, jak stanąłem na trawniku na rogu ulicy Narbutta i Kieleckiej w Warszawie, wyciągnąłem ręce ku niebiosom i powiedziałem: „Adonai, chcę być Żydem”. Ale wtedy usłyszałem głos z nieba: „No nie wiem… Chyba się nie nadajesz”. „Dlaczego? – pytam przejęty. A ten głos mówi do mnie: „Bo jesteś taki gamoniowaty. No chociażby twoja ciocia Czesia cały czas mówi do ciebie, że jesteś taki gamoniowaty”.

Rzeczywiście miałem wtedy taką ciocię i ona dokładnie uważała, bo jak mnie o coś pytała, to podobno nie rozumiałem.

Ale czas płynął i w końcu jakoś przekonałem tego pana Boga. I przyjął mnie do swojego klubu. To było ponad było 60 lat temu i ciągle trwa ta cudowna podróż.

Ta opowieść Kristofa Zorde mówi o nim szybciej niż czytelnik pozna go z jego książek, które są lekko metafizyczne, ale i mądrze żartobliwe.

*

Jego pisarstwo pojawiło się późno, ale w sposób, który wywrócił znane hierarchie do góry nogami. Oto autor, który wchodzi do literatury z bagażem doświadczeń ekonomisty, emigranta po Marcu ’68, człowieka, który widział świat z perspektywy giełdy, akademii i osobistych przesileń – i zamiast opasłych tomów czy monumentalnych narracji dostarcza czytelnikom formy miniaturowe. Krótkie, błyskotliwe, celne. Jakby ktoś zamienił kronikę dziejów na czuły rejestr chwili, w którym każde zdanie jest odważne jak decyzja rynkowa i kruche jak wspomnienie.

Zorde nie szuka rozmachu; jego książki wchodzą do literatury bocznym wejściem, ale po chwili okazuje się, że to wejście prowadzi prosto na scenę. „Dzień pierwszy” (2022) zachwycił niemal malarską precyzją wspomnień z Izraela lat 70., jednak nie były to ani pamiętniki, ani reportaż, ani prosta autobiografia. Autor od razu narzucił własne reguły gry: lekkość, ironię, poetyckość, dystans i czułość. Opisywał kibuce, spadające gwiazdy, śmiech nad wodami Galilei, ciężar historii i radość codzienności. Jakby chciał powiedzieć, że w opowieści ważniejsze jest światło niż cień, a pamięć ma sens tylko wtedy, gdy można ją opowiedzieć bez cierpiętniczego tonu. Gdyby trzeba było nazwać patrona tej prozy, byłby to Hłasko po przejściach, odzyskany dla świata, pogodniejszy i bardziej ironiczny. Albo – co uderzające – pisarz, który odnalazł spokój w ruchu. U Zorde przestrzenie mówią: kamień pustyni, trawa kibucu, gwiazda na nocnym niebie. I od razu wiadomo, że jego narracja rodzi się z drobiazgów, że wielkie sprawy wchodzą tu tylnym wejściem, przebrane za sceny codzienności.

Druga książka, „Być jak” (2024), potwierdziła, że mamy do czynienia z pisarzem rozkochanym w formie, ale nie w stylistycznych popisach; że miniatura jest u niego metodą filozoficzną, a nie formalnym kaprysem. Zorde udaje, że wciela się w filozofów, ekonomistów, absurdalnych bohaterów historii, a tak naprawdę buduje galerię masek i luster. Każda postać mówi głosem, który jest jednocześnie jej głosem i głosem autora, a w tle pobrzmiewa pytanie: kim jesteśmy, kiedy opowiadamy siebie innym? Czy osobowość to fakt, czy transakcja? Gdzie kończy się myśl, a zaczyna slogan? W epoce, w której tożsamość bywa usługą i walutą, taka perspektywa brzmi boleśnie aktualnie.

I wtedy, jakby dla pełnego domknięcia tej poetyki maski i błysku, pojawiają się „Fenicjanie” (2025). To nie książka o świecie starożytnym, lecz o współczesności przebranej za starożytność. Tu Fenicjanie są Żydami i każdym innym narodem diaspor, są influencerami i prorokami, są mechanizmem rynku i emocjonalnym pejcze­m, są nami, którzy próbujemy zaznaczyć swoją obecność, zanim algorytmy skasują nam konto. To świat, w którym „handel” jest kategorią duchową, a przetrwanie – formą negocjacji z pamięcią. Zorde wie, że tożsamość zawsze miała swój cennik. Dawniej sprzedawano purpurę, dziś sprzedaje się własną wrażliwość, wizerunek, rysy twarzy, przekonania. W jego mikroopowieściach mem spotyka midrasz, a satyra splata się z przypowieścią.

Najciekawsze w tym pisarstwie jest napięcie między powagą a śmiechem. Zorde potrafi jednym zdaniem obalić patos całego eseju, nie dlatego, że drwi, lecz dlatego, że jego ironia jest narzędziem przetrwania. „Nie to, żebym się skarżył. Z gojami czasami trudno, ale bez gojów nudno” – mówi jeden z jego bohaterów, i w tym zdaniu mieszczą się wieki współistnienia, konfliktów, humoru, bólu i pogody ducha. Śmiech nie jest tu peleryną chroniącą przed światem; jest bronią, którą autor wręcza czytelnikowi w geście solidarności. W świecie, w którym każdy ma dostęp do megafonu, subtelność staje się aktem odwagi. U Zorde mikroopowiadanie nie jest skrótem – jest taktyką.

Fenicjanie z jego książki piją herbatę, obserwują demonstracje, negocjują ze światem i z sobą samymi, błądzą, mieszają mit z plotką, cytat z dowcipem, przypowieść z newsowym absurdem. Zorde widzi historię jako bazar, gdzie sensy leżą na wysypisku obok zdewaluowanych symboli. Handel duszami, promocje na pamięć, dewocjonalia tożsamości – wszystko to brzmi jak przerysowanie, dopóki nie spojrzymy na ekran smartfona. U Zorde prastary lud nagle okazuje się bohaterem współczesnego memu o przetrwaniu, a jednocześnie – lustrem, w którym czytelnik widzi własną maskę.

Jego proza, choć lekka w formie, ma ciężar przeżycia i świadomość historii. Autor nie moralizuje i nie wskazuje palcem winnych. Raczej buduje sytuacje, w których odbiorca sam zaczyna słyszeć skrzypienie historii, szelest uprzedzeń, echo karykatur, którymi nakarmił nas wiek XX i XXI. Wystarczy jedno zdanie – o komecie, która pluje cekinami; o napisanej kredą formule K+M+B równającej się zeru; o tłumie w brązowych koszulach – i nagle humor gęstnieje, staje się czułą kpiną z cywilizacji, która uwielbia wznosić totemy, a potem je porzucać.

Wszystko to opiera się na zadziwiającej równowadze. Zorde jest pisarzem miniatur, ale jego świat jest szeroki; jest moralistą bez moralizatorstwa; jest ironistą, którego ironia nie rani, lecz ratuje; jest kronikarzem drobiazgu, który wierzy, że największe sensy mieszczą się w najmniejszych formach. Jego literatura ma konstrukcję fenickiego statku: lekka, zwrotna, niosąca ciężki ładunek, zaprojektowana do podróży między portami pamięci.

Dlatego warto mieć „Fenicjan” pod choinką. Nie tylko po to, by się uśmiechnąć. Również po to, by przypomnieć sobie, że w epoce, gdy handel przenika wszystko – od gospodarki po duchowość – literatura może stać się jedyną sferą, gdzie transakcja jest uczciwa. Tu czytelnik płaci uwagą, autor odpowiada ironią i prawdą. A sens – jeśli się pojawi – nie musi być ani sprzedany, ani kupiony. Wystarczy go uchwycić, jak spadającą gwiazdę, nad której blaskiem zatrzymujemy się na chwilę, wiedząc, że taka chwila sama w sobie jest zyskiem.

„Dzień pierwszy”, Czuły Barbarzyńca Press, Warszawa 2022

„Być jak”. Czuły Barbarzyńca Press, 2024.

„FENICJANIE”, Czuły Barbarzyńca Press, Warszawa 2025