Subiektywnie
Piąta klasa gil do pasa
Piąta klasa podstawówki (numer 17 we Wrzeszczu) była dla mnie przełomowa.
Z wielu względów. Przed wszystkim dlatego, że cudem prześlizgnąłem się
do następnej klasy.
Ale od początku.
Zawsze miałem niezwykłą zdolność do języków obcych. Uczyłem się ich w życiu wielu. Zarówno w szkole, jak i na studiach – rosyjskiego, angielskiego, francuskiego, sanskrytu, arabskiego, łaciny, greki… I udało mi się nie nauczyć żadnego z nich. Gorzej było chyba tylko z matematyką, której też nigdy nie rozumiałem, chociaż nie była zapisywana bukwami. Nie ma się czym chwalić, ale taka jest prawda.
Taka karma.
Moja przygoda z językami obcymi zaczęła się w piątej klasie podstawówki. Wtedy to mianowicie pojawił się w naszym programie nauczania nowy przedmiot – język rosyjski. Miałem z nim poważne problemy. Chociaż określenie „poważne problemy” jest zbyt daleko idącym eufemizmem. Byłem z ruskiego po prostu kompletnym debilem. Nawet tych ichnich liter, tych bukw, nie byłem w stanie rozszyfrować. Gapiłem się na nie jak na kipu, pismo węzełkowe Inków. Gapiłem się i nic nie rozumiałem.
Po jakimś dyktandzie doszedłem do wniosku, że to jednak dziwaczny język jest, skoro tak często jak refren powtarza się w nim jedno i to samo słowo. To słowo brzmiało „zapiataja”. Nauczycielka je dyktowała, a ja skrzętnie pisałem. Do głowy mi nie przyszło, że „zapiataja” znaczy w tym przedziwnym języku po prostu „przecinek”.
Nie byłem w tym niezrozumieniu osamotniony. Wielu moich kumpli miało to samo. A szczególnie Staszek, który zażarcie ze mną konkurował w tej dziedzinie. Ruskiego uczyła nas pani Zdralewicz, miła, mocno starsza pani. Była bardzo łagodna i wyrozumiała. Wprost chodząca dobroć. Ale nawet jej pobłażliwość miała swoje granice.
Któregoś dnia pod koniec maja kazała Staszkowi i mnie zostać po lekcjach.
– Kochani – powiedziała, uśmiechając się i z namaszczeniem kładąc na biurku dziennik klasowy. – Wasza znajomość języka rosyjskiego jest, mówiąc bardzo delikatnie, zerowa. Więc nie wiem, czy zasługujecie na promocję do szóstej klasy.
Powiało grozą.
– Pomyślałam sobie jednak, że dam wam ostatnią szansę. I teraz was troszeczkę odpytam. No i zobaczymy, co z wami będzie.
I się zaczęło. Ona pytała, przeważnie o słówka, a my staraliśmy się odpowiadać. Dukałem z rozpaczą swoje odpowiedzi. Szło mi słabo, ale i tak całkiem nieźle w porównaniu z kolegą, który nawet nie próbował odpowiadać. Po pół godzinie pani Zdralewicz westchnęła ciężko.
– Ty, Antku – zawyrokowała – bardzo jesteś z rosyjskiego niestety cieniutki. Ale dla zachęty postawię ci trójkę. Z niezbyt czystym sumieniem, co prawda, ale postawię. Ale tobie, Staszku, chyba nie mogę, ty po prostu absolutnie nic nie umiesz…
Staszek podniósł się. Był siny z wściekłości. Oparł się o blat ławki, nachylił się w kierunku pani Zdralewicz, wpatrując się w nią z nienawiścią.
– Ty kurwo jebana, co ty sobie myślisz, stara pizdo niemyta… – ryknął.
Siedziałem w ławce przylegającej do jej biurka. Staszek – dwie ławki z tyłu. Więc nie widział tego, co ja widziałem. Otóż w chwili, gdy nauczycielka mówiła, że nie może go puścić do następnej klasy, wpisywała mu w dzienniku trójkę z minusem. Ale po jego wybuchu zamaszyście, choć z wyraźną przykrością, przekreśliła swój wpis i postawiła ocenę niedostateczną.
To nauczyło mnie, że nie jest zbyt roztropne wyrywać się z własnym zdaniem.
Dosłownie kilka dni później zdarzyła mi się kolejna przygoda, która spowodowała, że wbrew moim i moich nauczycieli podejrzeniom jednak zdałem do szóstej klasy. Podczas dużej przerwy – tuż przed lekcją matematyki – stałem na blacie szkolnej ławki i wymachiwałem długą linijką. Wydawałem się sobie kawalerem de Lagardère, Fanfanem Tulipanem czy jakimś innym bohaterem naszej dziecięcej wyobraźni. Bardzo to nas wszystkich bawiło.
Ale do czasu. W pewnym momencie podbiegła do ławki Bogusia, córka naszej wychowawczyni, i z rozmachem szarpnęła blat. Zachwiałem się i poleciałem w dół. O podłogę najpierw walnęła głowa, a dopiero potem reszta ciała. W klasie zapanowała panika. Ktoś pobiegł do kierowniczki, ktoś do wychowawczyni, a jeszcze ktoś inny do szkolnej pielęgniarki.
Później pod szkołą pojawiła się karetka pogotowia i uwiozła mnie do szpitala wojewódzkiego. Lekarze byli wyraźnie zaniepokojeni. Stwierdzili podejrzenie wstrząśnienia mózgu i pęknięcia podstawy czaszki. Czyli zapowiadało się dość poważnie. Musiałem kilka godzin leżeć bez ruchu. Przyjechali przerażeni rodzice. Po ośmiu godzinach lekarze wypisali mnie i rodzice taksówką zawieźli do domu.
Zalecenie było jasne – przez trzy tygodnie leżeć. W razie jakichkolwiek niepokojących objawów rodzice mieli dzwonić do szpitala.
Po tym wypadku, czy może raczej upadku, stałem się w oczach klasy bohaterem. Nie było dnia, by nie odwiedziło mnie przynajmniej kilku kolegów. Koleżanek zresztą też. Trzeciego dnia leniuchowania, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, przyszła do mnie nauczycielka matematyki. Była zdenerwowana. Widać było, że jest przekonana, iż skoro mój wypadek zdarzył się przed jej lekcją, to jest to w jakimś sensie i jej wina.
Usiadła na krześle przy moim łożu boleści. Drżącymi dłońmi złapała mnie za rękę i łzawo spojrzała w moje oczy.
– Wiesz – wyszeptała po dłuższej chwili – właściwie to chciałam zostawić cię na drugi rok. Bo z matematyki jesteś noga. Ale w tej sytuacji… cóż, dam ci jednak promocję…
To z kolei nauczyło mnie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Zdecydowanie mniej szczęścia miał Rysiu. Niski, szczupły chłopiec, który był synem pułkownika Wojska Polskiego. A także moim kolegą z klasy. Któregoś dnia w początkach maja nasza pani wyczytywała listę obecności.
– Rysiu, a dlaczego ciebie wczoraj nie było w szkole? – zapytała, gdy doszła do jego nazwiska.
– Mam usprawiedliwienie, proszę pani – odrzekł radośnie Rysiu.
– A to pokaż…
Rysiu wstał ze swojej ostatniej ławki, z dumą ruszył w stronę biurka naszej pani i wręczył jej dzienniczek. Nauczycielka spojrzała na Rysiowy dzienniczek i zbaraniała lekko. A potem na głos odczytała wpis jego ojca:
„Proszę usprawiedliwić nieobecność mojego syna Ryszarda w szkole w dniu wczorajszym. Spowodowana była ona tym, że pozwoliłem mu obejrzeć w telewizji transmisję z moskiewskiej defilady z okazji Dnia Zwycięstwa.”
Rysiu nie zdał do następnej klasy. Ale nie dlatego, że obejrzał defiladę. Po prostu fatalnie się uczył. Gorzej nawet niż ja.
Ilustracja: Albert Anker