PARTNER PROJEKTU:

thumbnail Wehikuł czasu

Ostatni dzień lata

Andrzej Zaręba
Wehikuł czasu Andrzej Zaręba

Na kadłubach maszyn wymalowano rycerskie symbole – komendant Navratil:
serce przebite strzałą, lwowiak Stec: pętla nieskończoności i róża wiatrów, a także na następnych oeffagach posmak eterycznej dalekiej Azji: yin-yang na maszynie Petera i osobliwie wielka biała swastyka, czyli wtedy jeszcze tylko indyjski znak szczęścia u Tomickiego.

Nadchodził wieczór, przedostatni dzień sierpnia roku pańskiego 1918. Ze skalistych gór spływał już chłód zmroku, razem z tajemniczym oddechem lodowców. Powietrze było nieruchome, stanęło bezradne w tamtej chwili pomiędzy dniem i nocą, latem i jesienią, pomiędzy życiem i śmiercią. Mechanicy ustawiali w rzędzie samoloty, ogony uniesione nad murawę. Lotnisko nosiło nazwę Romagnano i było oddalone jakieś 10 km od Trydentu, który broniono przed włoską armią.
Tomicki, młodziak z rezerwy uniwersyteckiej, to nowy nabytek trzeciej eskadry (tutaj oficjalnie nazywa się ją „kompanią”, ale to trochę obciach, bo przecież lotnicy to jak nowoczesna kawaleria, a kompania kojarzy
się wszystkim z piechotą). Teraz trzeba ich nauczyć być ze sobą w powietrzu, spacerować płatowcem z wielkim sześciocylindrowym motorem bez strachu między skałami, pokazać, jak jednocześnie widzieć wszystko, nawet to, co za plecami. Mają być najlepsi!
Jakoś tak się złożyło, że częściej niż gdzie indziej trafiali tu Polacy z Galicji. Raz nawet zaleciał tutaj Szeruda z 10. eskadry, ale to był zwykły podoficer, choć przecież też Galicjanin. W sumie było tego wieczoru trochę
nerwowo, a trochę podniecająco się zrobiło. Wjechało piwo i nieco koniaku Hennessy, bo komendant zapragnął otworzyć się bar dziej wobec swoich „rycerzy”.
Startują wczesnym rankiem, całą eskadrą, sześć samolotów pójdzie w górę. Mechanicy ustawili wszystkie maszyny, grają jak szwajcarskie zegarki albo jak damska orkiestra w wiedeńskiej knajpie – zaśmiał się Austriak Puerer. Pilotem został kilka tygodni wcześniej, ale cieszył się, że będzie wkrótce asem przestworzy. Każdy z nich marzył o laurach, pięknych dziewczynach i wysokich odznaczeniach.
Nie tak znowu daleko – w Grossa – było bardzo podobne pole, piękna kwiecista łąka, nad ranem rozwibrowana kolorami kwiatów, ziół i śpiewem ptasim.
Czasami dla zabawy lokatorzy tej łąki strącali niektóre ptaki, paląc do nich ze smukłych dubeltówek. Byli to Anglicy, których zaproszono do pomocy w kolejnej w historii wojnie włoskiej. Kilka miesięcy wcześniej przebywa li w miejscu znacznie gorszym od każdego podobnego podówczas w Europie – na styku
parowych walców, które zderzyły się ze sobą w Belgii i Francji.
Więc teraz, w Alpach było w zasadzie wręcz uroczo. Rozprostowywali swoje nad szarpnięte przez fokkery skrzydła i gładzili nerwy. Mieli narowiste samoloty, skonstruowane przez Toma Sopwitha, ze specjalnymi
motorami bez chłodnicy, tylko wirującymi razem z cylindrami w ślad za wielkim śmigłem.
Taki samolot nie był skrojony dla przeciętnego pilocika po szkółce. Moment obrotowy znany z fizyki jako zjawisko nieusuwalne z ruchu materii sprawiał, że ten samolot mógł się obrócić prawie w miejscu jak wielka ważka. Mógł też tak samo rąbnąć w glebę podczas lądowania, jeśli pilot nie nawiązał z maszyną
głębszych relacji. W kabinie tkwiły dwa cekaemy vickersa o dużej kadencji. Jedna-dwie salwy potrafiły roztrzaskać nieprzyjacielską maszynę w drobne drzazgi. Od 1 kwietnia 1918 roku elitarność brytyjskich pilotów potwierdzona została przez powołanie do życia Królewskich Sił Powietrznych (RAF).
Przed siódmą rano, nic o sobie wzajem nie wiedząc, lotnicy brytyjscy i austriaccy wstali z łóżek, zdjęli piżamki i wbili się w futrzane kombinezony. Około ósmej odpalono silniki, a przed dziewiątą szóstka albatrosów-oeffagów mozolnie wspinała się na odpowiedni pułap. Prowadził Navratil z asystą Steca,
reszta – czterech zawadiaków – miała uważać na siebie i wyciągać wnioski na przyszłość.
Nad Pergine komendant dostrzegł przemykającego chyłkiem bristola F2b – lekki bombowiec z brytyjskiej 139. eskadry – i radośnie zamachał skrzydłami do swojego bocznego.
Spadli w błyskawicznym zwrocie na ofiarę, strzelec pokładowy nie zdążył nawet klepnąć pilota, ostrzegając przed niebezpieczeństwem. Kilka serii z cekaemów zakończyło lot maszyny, która spadła na pobliską stację kolejową. Piloci spalili się w maszynie.
W tym czasie terminująca czeladź 3. eskadry trzymała się blisko siebie. Z podniecenia zapomnieli o kontroli obrotów silnika, sprawdzaniu położenia na mapie i zwykłej ostrożności. Wyglądali jak stadko oszołomionych gęsi, kiedy trójka sopwithów zaszarżowała od strony słońca. Niedaleko Monte Campomolon Lt. James rozerwał z cekaemów maszyny Tomickiego i Kubelika, zaś jego druh
Lt. Cottle oeffagi Foerstera i Puerera. Walka trwała może kilka minut. Przeżył jedynie jakimś cudem Foerster, który ranny zdołał wylądować i został wzięty do niewoli.
Stec i Navratil krążyli w tym czasie niedaleko od miejsca tej katastrofy, ale w końcu musieli wracać. Ich młodzi piloci przepadli bez wieści.
Tak zakończyły się marzenia o lataniu jeszcze jednego młodego krakowianina – Stanisława Tomickiego. Szczątki pilota po wojnie ekshumowano i pochowano w rodzinnym grobie na cmentarzu Rakowickim. Niewielu ludzi odnosi w życiu sukcesy i zostaje asami przestworzy. Większość przepada bez wieści – zazwyczaj wskutek zwykłego zbiegu okoliczności.

Ilustracja: Andrzej Zaręba

Tekst ukazał się w miesięczniku „Kraków i Świat” Nr 03 (231) rok XX Marzec 2024.

A najnowsze numery naszego magazynu znajdziesz TUTAJ.