PARTNER PROJEKTU:

thumbnail Spotkanie

Nowa Huta – raj, w który uwierzyły tłumy

Katarzyna Domagała
Spotkanie Katarzyna Domagała

Leszek Konarski (autor zbioru reportaży Nowa Huta – wyjście z raju): „Uwielbiałem włóczyć się po wydziałach kombinatu i rozmawiać z robotnikami. Szczególnie w nocy – wtedy huta była zupełną egzotyką. Ze skupieniem obserwowałem, jak z wielkiego pieca wypływa surówka, a z konwertorów stal, by zapamiętać najwięcej szczegółów. To był absolutny kosmos. Wracałem do domu i pisałem”.

Katarzyna Domagała: Podobno nikt jeszcze nie zebrał całej historii Nowej Huty, czyli 70 lat, w jednej publikacji. Panu się udało.

Leszek Konarski: Przez tyle lat ukazało się wiele ciekawych reportaży o budowie tego miasta i kombinatu, są też wiersze i filmy, ale wciąż nie ma rzetelnej i poważnej historii Nowej Huty obejmującej zarówno okres socjalistyczny, jak i dzisiejszy. A wszystkie prace naukowe dotyczą jedynie wybranych okresów: początków budowy czy strajków „Solidarności”. Niestety, w publikacjach książkowych i artykułach prasowych nadal powielane są brednie, choćby takie, że lokalizacja huty miała być karą dla Krakowa za przegrane przez rząd referendum w 1946 roku, a świeckie miasto miało stanowić przeciwwagę dla katolickiego Krakowa.

Mówi Pan o książce: „To moja własna, reporterska wizja Nowej Huty”. Powstała, bo chciał się Pan rozprawić z mitami na jej temat?

Powiedziałbym, że to raczej podziękowanie i apel. Od dawna czułem potrzebę wykrzyczenia sprzeciwu wobec przemilczania wielkich osiągnięć polskiego społeczeństwa po II wojnie światowej w kraju biednym i zrujnowanym – w tym budowniczych Nowej Huty. Dlatego powstała ta książka.

To zbiór minireportaży, przeplatany narracją historyczną, powstałych na podstawie moich wspomnień, ale też materiałów, które przez wiele lat zbierałem i publikowałem jako dziennikarz. 70-lecie Nowej Huty wydawało się dobrą okazją, aby w końcu wydać książkę.

A dlaczego dotychczas żaden z historyków nie podjął się stworzenia monografii na jej temat?

Mam wrażenie, że w przypadku dziejów Nowej Huty historycy nie potrafią zgrabnie połączyć ze sobą dwóch systemów politycznych: socjalistycznego z tym po 1989 roku. Działa to na zasadzie dziwnego mechanizmu: kiedy pochwalą budowniczych Nowej Huty, narażą się tym, którzy obalili komunę, i odwrotnie. Wygodniej jest nie podejmować tematu.

Ale ta nieustanna niezgoda to efekt braku rzetelnej i powszechnie dostępnej historii Nowej Huty.

Można tak powiedzieć. Przez wiele lat dla polityków i historyków Nowa Huta była tematem wstydliwym, a samo mówienie dobrze o budowie miasta i kombinatu było uważane wręcz za propagowanie komunizmu.

W tej kwestii podstawową rzecz trzeba wyjaśnić: budową miasta i huty rzeczywiście dowodziło kierownictwo Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – fakt ten nie podlega wątpliwości. Ale nie można wciąż powielać mitu, jakoby Nowa Huta została zbudowana dla partii. Ludzie zbudowali idealne miasto dla siebie.

Nie można ich więc potępiać za przeszłość, a konkretnie za to, że uwierzyli w ideę miasta, w którym wszyscy żyją na równych prawach. W którym każde mieszkanie jest tak samo piękne i słoneczne – aby nikt nie czuł się gorszy i gdzie każdy ma pracę w wielkim kombinacie metalurgicznym.

24 lutego 1949 roku, w czasie obrad sekretariatu Komitetu Centralnego PZPR, podjęto decyzję o budowie miasta wiecznej szczęśliwości we wsi Mogiła pod Krakowem. Udało się stworzyć raj?

Udało się zrealizować większość planu budowy idealnego miasta, jednak raj trwał krótko – może pięć, sześć pierwszych lat.

A dla kogo był to raj?

Dla wszystkich ludzi, którzy przyjechali go budować z całej Polski. Proszę pomyśleć, że udało im się wyrwać z wielkiej biedy, dostać pracę i mieszkanie, a później założyć rodzinę. Dla wielu tamten czas był najszczęśliwszy w całym życiu.

Jak wyglądało miasto wiecznej szczęśliwości?

Każde osiedle miało szkołę, żłobek, przedszkole, obiekty kulturalne i sportowe, place zabaw dla dzieci, jadłodajnię i restaurację. Wokół osiedli było bardzo dużo zieleni. W piwnicach bloków zaś pralnie, na strychach suszarnie bielizny, a pomiędzy blokami drzewa i ławki, na których można było posiedzieć i porozmawiać z sąsiadami. Wszystko po to, by mieszkańcy czuli się tam bardzo dobrze zorganizowani i szczęśliwi. Do dzisiaj stare osiedla Nowej Huty to takie minimiasta, gdzie jest dostęp do wszystkiego. I, co istotne, w społeczności Nowej Huty nie było podziału na biednych i bogatych. Mieszkania dyrektorów były takie same jak robotników, a na ulicach nikt nie żebrał i nie prosił o wsparcie. Wszystko jak w bajce, a mimo to ludzie się buntowali. Dlaczego?
Bali się tego społecznego eksperymentu, mimo że w niego wierzyli. Podejrzewali, że pod idealnym planem może kryć się polityczny podstęp. Strzegli więc tradycyjnych wartości wyniesionych z domów rodzinnych – to dawało im poczucie bezpieczeństwa.

W jaki sposób ich strzegli?
Nie korzystali z tego, co dawała im partia. Nie chcieli oddawać dzieci do żłobków, bojkotowali stołówki, restauracje i tak zwane czerwone kąciki na klatkach schodowych.

Nie rozumiem, dlaczego nie chcieli chodzić do restauracji. Przecież tam był na pewno większy wybór trunków niż w sklepach.
Oczywiście, ale i ceny były wyższe. Mężczyźni woleli więc kupić butelkę w sklepie i napić się w plenerze. I tak restauracje padały jedna za drugą, zresztą inne punkty gastronomiczne też.

Ale jednej z nich udało się przetrwać do dziś. W Stylowej na osiedlu Centrum C 3 wszystko wygląda dokładnie tak samo, jak w 1956 roku. Chodzi Pan tam?
Byłem niedawno, żeby sprawdzić, czy niewielka figurka Lenina stoi jeszcze na środku sali czy może IPN kazał ją już zlikwidować.
I co?
Wciąż jest. Pracownice restauracji bardzo bronią odlanego w brązie Lenina, bo ściąga im do Nowej Huty turystów poszukujących śladów socjalizmu. Ludzie przychodzą tam, aby zjeść PRL-owski kotlet z ziemniakami i kapustą lub na wieczorek „w duchu polskiego socjalizmu”. I to nie żaden kult minionej epoki.
Tylko?
Coś w rodzaju poszukiwania tożsamości dla tej dzielnicy. Gdy kiedyś w krakowskiej gruzińskiej restauracji kelner zaproponował mi czerwone wino i dodał po cichu, że jest to „ulubione wino Józefa Stalina”, to nie znaczy, że w tym lokalu panował kult Stalina.

Nowa Huta często przywoływana jest jako przykład najlepiej zaprojektowanej dzielnicy Krakowa. W czym tkwi siła tego projektu?
Od placu Centralnego ulice rozchodzą się gwiaździście, jak na paryskim Place de l’Étoile. To ten widok – szczególnie z lotu ptaka – robi największe wrażenie. Jednak cały projekt miasta powstał na wzór osiedli amerykańskich.

Głównym projektantem miasta wiecznej szczęśliwości był inżynier Tadeusz Ptaszycki. Z kolei najdłużej żyjący architekt Nowej Huty Stanisław Juchnowicz podobno wyjątkowo mocno oburzał się, gdy mówiono, że Nowa Huta budowana jest na wzór miast sowieckich.

Profesor Stanisław Juchnowicz niestety zmarł w styczniu tego roku. Podczas naszych rozmów wielokrotnie prosił mnie, abym wszystkim przekazywał, szczególnie ludziom młodym, że „Nowa Huta to nie żadne sowieckie miasto”.
Tylko polskie.
To piękny przykład polskiego socrealizmu i bardzo się cieszę, że na terenach najstarszej części Nowej Huty został ustanowiony Park Kulturowy. Ta dzielnica nie jest żadną kopią Magnitogorska ani innego radzieckiego miasta, choć można tak sądzić po szerokości ulic czy pałacowym wyglądzie budynków publicznych. Jednak elementy dekoracyjne na budynkach Nowej Huty nawiązują do polskiego renesansu czy baroku, na przykład do attyk spotykanych w Krakowie, Tarnowie czy Zamościu.

Gdy czytałam, z jakim zaangażowaniem opisuje Pan historie mieszkańców Nowej Huty, wydawało mi się, jakby mieszkał Pan tam od lat.
A faktycznie były to tylko trzy lata. W 1973 roku redakcja „Dziennika Polskiego” załatwiła mi mieszkanie w Nowej Hucie, na osiedlu Kościuszkowskim, żebym nie musiał codziennie dojeżdżać z Krzeszowic. Myślano, że będę narzekał, bo to daleko i wielki mrówkowiec z 15 klatkami, a dla mnie to była wielka przygoda. Szybko zaprzyjaźniłem się z mieszkańcami osiedla. Zapraszali mnie do siebie, żeby się wygadać, wyżalić na wszystko. A mnie to szalenie ciekawiło!

Dostrzega Pan w mieszkańcach Nowej Huty cechy, które ewidentnie odróżniają ich od pozostałych mieszkańców Krakowa?
Są bardziej autentyczni.
W jakim sensie?
Nie zakłamują swoich życiorysów. Przyznają otwarcie, z jak wielkiej biedy wyszli. To właśnie w Nowej Hucie poznałem liczne opowieści o strasznej biedzie, jaka panowała na wsi przed wojną, w czasie okupacji i tuż po wyzwoleniu.

Tam nie musiałem mówić do nikogo „panie doktorze” i „panie profesorze”. Nikt nie chwalił się pochodzeniem. Za to ludzie opowiadali mi o czasach, kiedy byli analfabetami. O tym, jak uczyli się czytać i jak wielką trudność im to sprawiało. Albo jak w hotelach, przed wyjściem do pracy, sypano im do spodni proszek DDT, bo wszędzie były wszy. Zarówno ci z bloku, jak i ci z kombinatu, to byli ludzie wyjątkowo prawdziwi. Jeśli ktoś urodził się w rodzinie Burdelów, to teraz też jest Burdel, a nie Potocki.
A czy to społeczność solidarna?
Jak najbardziej. Niebywały jest patriotyzm mieszkańców Nowej Huty, co można zobaczyć choćby po liczbie portali internetowych poświęconych dzielnicy. Ciągle przybywa też grup dyskusyjnych na Facebooku – co ciekawe – zazwyczaj integrujących mieszkańców tylko jednego bloku.

Nie wiem, czy Pani się z tym spotkała, ale duża część osób z Nowej Huty raczej nie powie, że mieszka w Krakowie, tylko w Nowej Hucie. Czasem jeżdżą „do Krakowa”. Z kolei do czerwca tego roku przy placu Centralnym działał jeszcze sklep firmy Unicut, produkującej gadżety i pamiątki związane z dzielnicą. To ciekawy przykład lokalnego patriotyzmu.

Ciekawi mnie, jak wyszukiwał Pan swoich informatorów z kombinatu.
Nie było to trudne, bo uwielbiałem włóczyć się po wydziałach kombinatu i rozmawiać z robotnikami, którzy chętnie opowiadali, co się dzieje na zmianach – i nie tylko. Szczególnie w nocy – wtedy huta była zupełną egzotyką. Ze skupieniem obserwowałem, jak z wielkiego pieca wypływa surówka, a z konwertorów stal, by zapamiętać jak najwięcej szczegółów. To były dla mnie przeżycia księżycowe, absolutny kosmos. Po powrocie do domu siadałem i to wszystko spisywałem.

Czuł Pan, że ma do spełnienia misję dziennikarską i obywatelską?
Bardzo wyraźnie. Miałem wrażenie, że moje dziennikarstwo miało wtedy szczególną moc. Poza tym wiedziałem, że ludzi z huty liczą na moją pomoc.
Jak miał Pan im pomóc?
Chodzi kryzys gospodarczy i musi dojść do zmian politycznych. To napięcie pojawiło się zarówno w 1980, jak i w 1988 roku. Wszędzie politykowano, a pracę jedynie pozorowano. Rewolucja wisiała w powietrzu. Potrzebny był tylko zapalnik.

Czułem, że muszę opisać te wszystkie wydarzenia, ale przede wszystkim protest hutników i ich postulaty. Pamiętam taką sytuację: był chyba marzec 1988, na jednym z wydziałów HiL pracownicy zwołali zebranie na szóstą rano, żeby ogłosić decyzję o strajku, ale wcześniej upewnili się, czy na nie przyjadę. Pech chciał, że zaspałem. Obudził mnie telefon z pretensjami. Okazało się, że hutnicy nie podjęli decyzji o strajku, bo nie zjawił się żaden dziennikarz.

No właśnie, niby rządziła klasa robotnicza, ale z tą klasą robotniczą mało kto rozmawiał.
Mało tego, w hucie starano się unikać określenia „klasa robotnicza”.

A Pan na własnej skórze przekonał się, jak nieprzyjemne konsekwencje wiązały się z nieprzestrzeganiem tej zasady. Właśnie przypomniałam sobie ten fragment!
To z kolei spotkało mnie w 1976 roku, w biurze przepustek Huty im. Lenina, gdy szedłem na zebranie na wydziale slabingu. Powiedziałem, że mam zaproszenie od klasy robotniczej. Pracownik biura przepustek wpadł w totalny szał.
I tak trafił Pan na dywanik partyjny.
Musiałem się tłumaczyć przed szefem ochrony, a potem przed sekretarzem partii, choć nie byłem w PZPR. Całą tę historię opisał Bruno Miecugow w felietonie Niezgodnie z planem w „Życiu Literackim”. I co było najzabawniejsze w jego tekście? Cenzura zamieniła określenie „klasa robotnicza” na „robotnicy”. Eh.

A jak to się stało, że posiada Pan odznakę „Budowniczego Nowej Huty” nr 1962? Przecież całe życie jest Pan dziennikarzem.
Też się zdziwiłem, gdy dostałem wiadomość, że ją otrzymam. Kompletnie nie wiedziałem, co odpowiedzieć znajomym hutnikom, gdy na Wawelu, 22 lipca 1974 roku, prezydent Krakowa Jerzy Pękala przypinał mi do garnituru to odznaczenie. Oni przecież pracują w kombinacie w potwornie ciężkich warunkach, nadwyrężają zdrowie, a tu taki młody goguś z „Dziennika Polskiego” zostaje uznany za budowniczego, którym nigdy nie był.
Kto wpadł na pomysł, żeby Pana odznaczyć?
Przewodniczący Dzielnicowej Rady Narodowej napisał do redakcji, że chcą mnie odznaczyć, bo jestem jednym z nielicznych dziennikarzy, którzy rozmawiają z pracownikami Huty im. Lenina podczas ich pracy. Faktycznie było tak, że większość moich kolegów po fachu nie chciała przychodzić do huty, bo brudno tam, gorąco, zadymienie i hałas ogromny… A mi się to tak podobało.

To były czasy, gdy w kombinacie pracowało 40 tysięcy ludzi i produkowano stal. W listopadzie ubiegłego roku władze ArcelorMittal podjęły decyzję o wygaszeniu wielkiego pieca i zostało około dwóch tysięcy pracowników.

Dokładnie śledziłem historię wygaszenia ostatniego wielkiego pieca, przy okazji obserwując, jak dzisiaj związki zawodowe nic nie znaczą. W krakowskiej hucie ArcelorMittal działa obecnie około dziesięciu związków zawodowych, w tym sześć większych. Kiedy przekazano pracownikom informację o wygaszeniu pieca, wszystkie związki zjednoczyły siły, protestowały w różnych formach, apelowały do rządu i premiera Mateusza Morawieckiego.

Nic nie pomogło.
Nic, bo właściciela huty nie obchodzi, czy protestuje „Solidarność” czy inny związek. Liczy się tylko światowa koniunktura. Ten ostatni piec był bardzo nowoczesny, trzy lata temu go remontowano. Mógł jeszcze z dziesięć lat popracować.

Również w ubiegłym roku Nowa Huta świętowała jubileusz 70-lecia, hucznie i różnorodnie. Śledził Pan te obchody?
Owszem. Program był faktycznie bardzo bogaty, jednak miałem wrażenie, że po raz kolejny zapomniano o ludziach, którzy to miejsce budowali.

Ale przecież niedawno powstał Skwer Budowniczych Nowej Huty między Nowohuckim Centrum Kultury a osiedlem Centrum E. Z moich informacji wynika, że sami mieszkańcy Nowej Huty zgłaszali krakowskim radnym propozycje jego umiejscowienia.
Dobrze, że rada miasta podjęła taką decyzję, jednak do tej pory nie odbyło się oficjalne otwarcie skweru.

A Pan by chciał, żeby w Nowej Hucie stanął – na przykład – pomnik pamięci budowniczych miasta i kombinatu?
Tylko nie pomnik! Nigdy nie zabiegałem o uczczenie ich pamięci w takiej formie, zresztą pomników w Nowej Hucie jest już za dużo. Jan Paweł II ma trzy pomniki, kolejne trzy „Solidarność”, a dwa ksiądz Jerzy Popiełuszko. Nawet smok wawelski ma swój pomnik przy ulicy Kornela Makuszyńskiego!

W takim razie jaka forma byłaby odpowiednia?
Tę książkę napisałem po to, by przypomnieć społeczeństwu o zasługach budowniczych Nowej Huty. Dla mnie historia tego miejsca jest zarówno piękna, jak i tragiczna. Nowa Huta z miasta szczęśliwości stała się miejscem, które do dziś ponosi karę za ideę, która przecież sama w sobie była piękna. A że nie wszystko wyszło…

Najsurowszą karę płacą budowniczowie Nowej Huty.
Od lat żyją z garbem komunistycznej przeszłości. Mało kto o nich pamięta, rzadko są gdzieś zapraszani. Na co dzień siedzą sobie w Parku ZUS-u, bo tak nazywają Park Ratuszowy, i patrzą na zbudowane przez siebie domy, które są bardzo solidne i wierzę, że będą ludziom służyły jeszcze przez wiele lat.

Ilustracja: Paweł Suder, wikipedia

Tekst ukazał się w miesięczniku „Kraków i Świat” 12/2020, a najnowsze numery magazynu znajdziesz TUTAJ: