
Nefelibata
Gdyby ktoś mnie poprosił, żebym w kilka minut wytłumaczył mu, dlaczego
jestem nauczycielem, potrafiłbym to zrobić i obroniłbym mój zawód jako –
po pierwsze – stabilny, po drugie – opłacalny, po trzecie – z potencjałem
na dawanie satysfakcji. Warunek jest jeden. Ten ktoś, by mi uwierzyć, musiałby
być (jak ja) nefelibatą, a więc „wędrującym w chmurach”, człowiekiem,
któremu do szczęścia potrzeba niewiele z tego, co zaoferować może doczesność
i świat tak zwany konkretny.
Chyba wszystko, od początku mojego życia układało się w ten sposób, żebym wylądował jako polonista w szkole. Moja mama była nauczycielką, a ja w dzieciństwie z niczym nie radziłem sobie tak dobrze jak z czytaniem oraz (sic!) poprawianiem książek. Wybór studiów na „Ujocie” był więc oczywisty, a ich literaturoznawcze, doktoranckie następstwo całkiem naturalne. Nasiąkłem tam tekstami jak gąbka mydlinami, okleiły mnie wyrazy mądre, poetyckie, wielkie i do dzisiaj nie potrafię ich z siebie spłukać. Nie potrafię i nie chcę.
Po dekadzie zmagań z poststudenckim życiem w Polsce (praca w magazynie, myjni samochodowej, hali produkcyjnej, na budowie) pojawiła się okazja, by pracować w szkole. Był rok 2017, miałem trzydzieści cztery lata i – na szczytach rozpaczy – ochotę tylko i wyłącznie na to, by jeździć na rowerze i rozmawiać o książkach.
*
Kiedy dzisiaj jadę do pracy, na wysokości Centrum Handlowego „Solvay” mijam starszego mężczyznę. Stoi wsparty o ogrodzenie oddzielające chodnik od torów tramwajowych i wysyła mi bezzębny uśmiech. Bez względu na pogodę ma na sobie jeansy, sfatygowaną koszulę i ciemną, ciepłą kurtkę. W dłoni trzyma plastikową reklamówkę. Przypomina mi mężczyzn, którzy – umówieni w określonym miejscu – czekają na pracę dorywczą. Zaraz podjedzie jakiś zdezelowany van, mężczyzna otworzy jego tylne drzwi, wskoczy do środka i pojedzie nie wiadomo dokąd.
Widuję go od niespełna roku. Po pierwszych kilkunastu minięciach się zaczęliśmy do siebie mówić „dzień dobry”. Po pierwszych kilkunastu „dzień dobry” zacząłem się przy nim zatrzymywać, żebyśmy mogli podać sobie ręce. Po pierwszych kilkunastu „dzień dobry” i podaniach sobie ręki zacząłem zatrzymywać się przy nim, wypalać razem z nim papierosa i wymieniać kilka zdawkowych zdań. O pogodzie, polityce, piłce nożnej, no i – rzecz jasna – o ludziach par excellence. Mężczyzna jest wesoły, choć rozczarowany życiem. Jakby udawał, że kamień, który co dzień przeżuwa, to guma owocowa. Lubię, kiedy pyta mnie o jazdę na rowerze, bo wtedy rozweselają się jego oczy, a ja mogę jechać dalej.
*
Wczoraj nadszedł dzień, w którym dojrzałem wreszcie do tego, by zatrzymać się obok mężczyzny z reklamówką, powiedzieć mu „dzień dobry”, podać rękę i wyznać wszystko, z czym mijam go codziennie przed pracą. Jadąc jeszcze, układałem zdanie, którym powinienem zacząć naszą pierwszą rozmowę istotną. Z każdym kolejnym kilometrem moje zdanie rosło. Pęczniało, zamieniało się w akapit, a następnie w cały rozdział jakiejś wielkiej, szczerej opowieści o mnie. Jakiż był mój zawód, kiedy nie zastałem
go na miejscu. Zatrzymałem się więc pośród wszystkich jego braków, rozejrzałem za nim wokół, ale nadaremno. Albo odszedł, albo nadejść jeszcze nie nadążył. Patrzyłem na zegarek i czekałem prawie kwadrans, lecz gdy pojawiło się widmo spóźnienia do pracy, a następnie galopująco poczęło się materializować, ruszyłem z moim pierwszym, niewykorzystanym zdaniem przed siebie.
W szkole opowiedziałem moją historię uczniom i poprosiłem ich o wymyślenie zdania, którym oni rozpoczęliby niedoszłą rozmowę istotną. Zabrali się do pracy, a efekty ich zmagań okazały się wspaniałe. Z uwagi jednak na to, że od kilku lat jestem zwolennikiem zasady less is more, cytuję tylko jedną, najkrótszą i – jak sądzę – najlepszą pracę. – Jestem tobą. – Przeczytał jeden z uczniów na głos. – Właśnie tak powinien pan zacząć.
Ilustracja: Justyna Krzyśków Photography