
Ludzie i myszy (impresja na kanwie Teatru Ludowego)
Zawsze uważałem, że istnieje dobra i zła literatura. Zwrot „literatura zaangażowana” kojarzy mi się z określeniem jeździectwo protestanckie. Jorge Luis Borges
Polubiłem Katowice, zagłębie całe, lecz wtedy nadpłynęła rozległa chmura socrealizmu…, rzekł Gustaw Holoubek, siedząc na pniu. Zapalił. A może białawy dymek zjawił się nieco później? Może dopiero po wspomnieniu teatralnych początków przyjaciela siedzący tuż obok Tadeusz Konwicki wyciągnął z kieszeni paczkę i niepodrabialnym głosem, tembrem jak chrobot kamyków w worku, spytał retorycznie: Guciu, papieroska? W sumie to nieważny detal. Po chwili wstali i poszli dalej przez martwiejący las. Powoli. Aktor
trzymał pisarza pod rękę. Powoli. Obok czarnej tafli martwego strumienia. Powoli. Powoli.
Niewiele im zostało. Dziesięć, najwyżej piętnaście minut filmu Jana Holoubka Słońce i cień. Powoli. Film? Trochę ponad półgodzinna impresja bądź esej. Dyskretna próba generalna elegii. Aktorowi został jeszcze tylko rok życia, niecały. Powoli. Pod rękę, powoli, późną jesienią, po chrupiących liściach, zrudziałych
trawach, pomiędzy ciemnymi drzewami jak drewniane duchy. Dwie ździebko za duże, już za duże, z każdym dniem coraz obszerniejsze kurtki, dwa z każdym dniem coraz bardziej niesforne kaszkiety, para lekko skulonych pleców. I tyle, cała scenografia. Jeszcze tylko filmowe dokumenty – kawałki ról aktora, kilka fotografii, strzępy Wielkiej Improwizacji, której w filmie pisarza Lawa aktor nadał życie niepowtarzalne. No i sedno tej dyskretnej elegii. Pamięć aktora. W jego słowach kapiących powoli, powoli, lepionych z głosu wątlejącego – okruchy dzieciństwa, szaleńcza miłość, bo czarne od ostrężyn wargi dziewczęcia miały nieodpartą siłę, wojna, życie przy śmierci, pożeranie książek, i kilka innych, daleko za plecami czasu ciemniejących krajobrazów. Duchy. Duchy w słowach dryfujących pośród drewnianych duchów. Wreszcie odpoczynek na pniu i wspomnienie aktorskich, scenicznych początków daleko, bardzo daleko od martwiejącego lasu.
Lata 1949–1956. Teatr Śląski w Katowicach. Tamte kominy, tamte kopalnie i fabryki, tamte na szarych ulicach postacie jak nie do odróżnienia myszy w bliźniaczych ortalionach. Po co takiemu światu teatr? Ale prędko polubił, ba, pokochał aktor ten świat, te szeleszczące myszy, ten ołowiany dym. I było dobrze. Tak. Tylko że pewnego dnia nadpłynęła socrealistyczna chmura, nastał czas stadnej prędkości. Nikt w teatrze nie wiedział, co to socrealizm. Ale aktyw wiedział i dał rozkaz: macie grać tak jak w Związku Radzieckim! No to grali. Prosto, dla mas, dla proletariatu, by ducha kolektywu wzmocnić.
Na scenie i na ulicach – znika pierwsza osoba liczby pojedynczej, panować zaczyna pierwsza osoba liczby mnogiej. Znika, bo nie da się inaczej przetrwać. Cokolwiek jest wystawiane, Słowacki czy Ibsen, w istocie wystawiane jest tak, jakby to była sławetna Brygada szlifierza Karhana, pióra dzielnego praskiego robotnika Vaška Káňi – ów kawał prawdziwego życia myszy walczących o zrealizowanie planu pięcioletniego przed upływem pięciu lat.
Zabawne, w roku 1949, w polskiej prapremierze na scenie łódzkiego Teatru Nowego (czy trzeba dodawać, że reżyseria była kolektywna?), postać ambitnie prędkiego syna starego Karhana, wstecznika, grał młodziutki Kazimierz Dejmek. Ten sam, który wiele lat później wystawił w Teatrze Narodowym Dziady,
gdzie Gustawa-Konrada grał Gustaw Holoubek, a jego Wielka Improwizacja nieco zmieniła bieg nadwiślańskich spraw. Był rok 1968…
Ale zostawmy to. Tak czy siak – w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia śląski aktyw robotniczo-chłopski tłumnie uczęszcza do teatru na spotkania z permanentną Brygadą….
Aż przytrafił się wieczór dla teatru, dla istoty teatru – fundamentalny…
TO TYLKO FRAGMENT NIEZWYKŁEJ OPOWIEŚCI PAWŁA GŁOWACKIEGO. JEŻELI CHCESZ PRZECZYTAĆ CAŁOŚĆ KUP NAJNOWSZY (9-10.2025) NUMER MAGAZYNU „KRAKÓW I ŚWIAT”

Ilustracja: fot. Paweł Uss Wąsowicz