Subiektywnie
Kilka słów o samotności
Samotność przyciąga uwagę ludzkości od najdawniejszych czasów. Kręci się koło nas, zagaduje, odwraca uwagę, zapisuje w pamięci, usypia… Zajmują się nią lekarze, naukowcy, filozofowie, artyści. Ale i tak przychodzi moment, że stajemy z nią twarzą w twarz, niezależnie od czasu i scenografii historycznych. Porównuję ją do cholesterolu, bo ma dwa oblicza: jest zła, trudna, tragiczna i dobra, ważna dla naszego życia. Michel de Montaigne, XVI-wieczny humanista, poświęcił jej rozdział w swoim dziele Próby (w tłumaczeniu Boya-Żeleńskiego) i pisał: „Cel samotności jest jeden, mianowicie żyć bardziej swobodno i wedle samego siebie…”.
Prof. Piotr Domeracki, z Katedry Historii Filozofii Uniwersytetu w Toruniu, w jednym ze swoich esejów (Z dziejów filozoficznych zamyśleń nad filozofią) pisze o samotności, jako o „zjawisku złożonym i tajemniczym” i powołując się na filozofów, uważa, że podstawowym typem samotności jest samotność ontologiczna, egzystencjalna. Zainteresowanych odsyłam do tych fascynujących prac Profesora. A ja przytoczę tu fragment prozy Davida Lischta, który swoich bohaterów wpisuje często w pejzaż samotności.
NIE JESTEŚ SAM
Jestem zamknięty w pięknie, wyciągam do niego rękę, ale ono się oddala. Idę za nim. Przede mną skalne miasta, jak w moim rodzinnym albumie. Widzę domy, światełka w oknach. Spojrzenia gwiazd. Widzę twarze, już nieobecne, ale obecne. Są zapisane w wapiennej pamięci, piaskowych skałach, w Granitowym Wąwozie. Tam ich widzę i mówię do siebie: nie jesteś sam. Jesteś częścią tej tajemnicy, niebo patrzy na ciebie. Nie jesteś sam. Chcesz dojść do tego miejsca, oddalonego od wrzasku świata, od paplaniny słów, od nędznej polityki. Chcesz się dostać do sensu tego krajobrazu, do jego wiary, do jego miłości, do jego milczącej mowy. Do słownika nadziei. Zadajesz sobie pytania: kim jestem przy spadającej kropli deszczu, przy szorstkim oddechu wiatru, przy rwącej fali rzeki. A może to wszystko jest już tylko iluzją? Światłem przeszłości? Pustkowiem marzeń? Nie, przecież dotykam oczami piękna, czuję na sobie tętno skał, w oczach mam kalejdoskop kolorów, w uszach muzykę. Chciałbym tu zostać na całe życie, na całą śmierć, zakochany w tym misterium, w tej niejasności, w tym sekrecie świata. W tym miejscu jedynie Cisza zabiera Głos i ona mi mówi, że mogę teraz jak najgłośniej krzyczeć i przywoływać Przeznaczenie. Jestem podróżnikiem marzeń i fatamorgany. Z tego krajobrazu, jak z klocków lego, składam swój dom. Dom przepływa przez moje palce i płynie dalej, coraz dalej. Jest łodzią, są aniołowie, jest spokojny sen.
Jakże często lubimy w bohaterach naszych książek odnajdywać samych siebie, wpisywać się w ich – nasz – stan psychiczny. Przypomina mi się bohater Kafki przemieniający się w owada, Godot, symbol nadaremności, bohater Goethego, Werter (Cierpienia młodego Wertera) czy postacie z Dżumy Alberta Camusa. Ale też wracają bohaterowie dramatów czy pantomimy. Wspaniały Marcel Marceau, francuski aktor i mim, który mówił, że „pantomima nadaje milczeniu smak”. Smak samotności.
Takie krajobrazy samotności spotkać też można w malarstwie. Lubię je odkrywać u surrealistów, którzy do mnie mówią: „przeczytać samotność”. Mam tu na myśli bliskiego mi Giorgia de Chirico, malarza metafizycznego, prekursora włoskiego surrealizmu. Jego obrazy pełne są melancholii, alienacji, odosobnienia. Puste place, ulice, martwe posągi przypominające manekiny. Charakterystyczne są też tytuły: Tajemnica i melancholia ulicy, Zagadka jesiennego popołudnia, Nostalgia Nieskończoności, Metafizyczne wnętrze z herbatnikami, Tajemnica dnia, Melancholia odejścia…
Tu pozwolę sobie na krótką dygresję. Będąc ostatnio w Brukseli, miałam okazję być na wspaniałej wystawie surrealistów w Królewskim Muzeum Sztuk Pięknych i podziwiać „anegdotę samotności” w obrazach Magritte’a czy odkrywać pejzaże samotności w dziełach mojego ulubionego, chociaż mało znanego amerykańskiego artysty francuskiego pochodzenia, który nazywa się Yves Tanguy. Był marynarzem, samoukiem; lubię jego cykl Dni powolności, całą tę ciszę podświadomości i bezkres wyobraźni.
Drugim, bliskim mi malarzem jest Edward Hopper, dwudziestowieczny malarz amerykański, zwany malarzem samotności. Wprawdzie malarz mówił, że nie maluje samotności („staram się tylko namalować światło na ścianie”), to większość jego dzieł opowiada samotność widocznych na obrazach postaci. Dramaty rozgrywają się w ascetycznych wnętrzach, pełnych napięć i niepokoju. Edward Hopper zainspirował też Andrzeja Wajdę, który w filmie Tatarak wykorzystał ideę jednego z obrazów. A w eseju na temat malarstwa Hoppera pisał o „przejmujących obrazach samotności”. Postaci z jego obrazów są wpisane jak gdyby w kolory izolacji, odosobnienia, opuszczenia. Oglądamy Pokój na East Side. Młoda kobieta wygląda przez otwarte okno, obraz pełen napięcia i melancholii. Noc w pociągu, dwie przytulone samotności. Dalej już tylko projekcja Lęku Edwarda Muncha, norweskiego malarza, twórcy słynnego Krzyku. Ilu było takich malarzy, pisarzy, muzyków osaczonych przez samotność, ale niemogących przecież bez niej tworzyć.
Kiedyś, będąc w holenderskim antykwariacie, natrafiłam na album zdjęć znanego amerykańskiego fotografika Edwarda Westona. Od razu „zaczytałam się” w jego czarno-białych pejzażach jak w tomie poezji. Wędrowałam z autorem przez pustynię we wschodniej Kalifornii i podziwiałam przesypujący się piasek, klepsydrę czasu. Zdjęcia oddychały miłością, śmiercią i samotnością. Nie dziwiło mnie, że autor zilustrował tom wierszy Walta Whitmana Źdźbła trawy. Te dwa języki: fotografii i poezji świetnie się ze sobą dogadywały. „Pokazujemy im to, czego ich własne, niewidzące oczy nie dostrzegły” – mówił Weston.
Do świata iluzji przenosił mnie też znany amerykański fotografik Lee Friedlander, poeta czarno-białego obrazu. Jego fotografie z Egiptu to również, można powiedzieć, wiersze o samotności.
Czytelna jest też samotność w muzyce i w filmie. Kompozytorzy muzyki filmowej – Nino Rota, Ennio Morricone, Hans Zimmer, Wojciech Kilar czy Zbigniew Preisner – potrafią wydobyć drugą „warstwę” samotności z dziejącej się akcji. Ulubione filmy z mojej młodości, które zarażały mnie twórczą melancholią, to Powiększenie Antonioniego, La Strada Felliniego, z nieustającym motywem plączącej się we mgle drogi, czy Amarcord z nostalgiczną wioską Rimini. A muzyka klasyczna? Ta wielka przestrzeń samotności zasługuje na osobne rozważania.
Ale wróćmy do współczesności. O wpływie internetu, sztucznej inteligencji, wirtualnej imaginacji i cywilizacyjnej dodekafonii na współczesną odmianę samotności napisano już wiele. Stanisław Lem, wybitny pisarz i futurolog, opisywał w swoich powieściach, nawet w tych najstarszych (na przykład opowiadanie Sezam), maszyny rozmawiające z ludźmi i uprzedzał przed niebezpieczeństwami. „Za naciśnięciem guzika może na nas runąć lawina informacji, której nie jesteśmy w stanie strawić i skonsumować…”. Ostrzegał przed pułapką technologiczną. Ale przecież rozum i sieć najczęściej się rozmijają.
Każdego dnia miliardy użytkowników Facebooka publikują miliardy zdjęć i wysyłają miliardy lajków… Ucieczka w wirtualne światy to najczęściej podróż „jednostkowa”, samotny wylot w nieznane. Może nawet na początku nie zdajemy sobie sprawy z konsekwencji takich wypraw. Miliony przyjaciół na Facebooku, przyjaźnie z robotami, to tylko pozory bliskości. Metaverse, podróż w wirtualną przestrzeń, tajemnica cyfrowego świata; z jednej gry przechodzisz w drugą, z drugiej w trzecią… Firmy elektroniczne uważają, że taka ucieczka z rzeczywistości to „ugruntowany trend przyszłości”. Joseph Conrad powiedziałby pewnie, że „żyjemy tak, jak śnimy”.
O wpływie internetu na współczesną odmianę samotności rozmawiałam kiedyś z młodymi ludźmi, którzy tłumaczyli mi, że polega to na tym, aby wykreować swoją osobowość, ale nie taką, jaka ona jest, ale taką, jaką chcieliby zobaczyć na forach internetowego świata. „Czasem wydaje mi się, że jestem w lesie neuronów – mówili. – Szukam tych wszystkich, którzy tu przed chwilą byli, gdzie oni są? Miliony laików w zaszyfrowanych tłumach”. To rzeczywiście może być ekscytujące, jak wynika z ich słów, ale kiedy spektakl elektroniczny się kończy i musimy wrócić do realnego życia, staje się to trudne i nie do zniesienia. Rzeczywistość realna popycha ku depresji. Ksiądz Andrzej Zwoliński w książce Pułapka samotności pisze: „Rzeczywistość człowieka oglądanego (homo videns) sprowadza się do ciągłej produkcji obrazów i przypisywania im znaczeń”. „Zasadę Kartezjusza: myślę, więc jestem, zastąpiła inna, dominująca w społecznościach internetowych: oglądasz mnie, więc istnieję”.
Chcę jednak wrócić do tego „lepszego cholesterolu”, czyli do samotności dobrej, koniecznej, ważnej. Każdy z nas potrzebuje chwil, podczas których możemy „przekręcić kontakt świadomości” i się uciszyć, odłożyć na moment czas, zwolnić, pomyśleć… I jeżeli lubimy: położyć wzrok na zielonym listku albo przyłożyć ucho do muzyki. Myślę, że naszym największym problemem jest to, że nie umiemy znaleźć chwil dla takiego fitnessu duszy, aby, jak powiedział Montaigne: „żyć wedle samego siebie”. Ten moment przychodzi do nas czasami za późno…
Pamiętajmy, że teraźniejszość trwa najkrócej i starajmy się wykorzystać ten czas dla siebie jak najlepiej. Korzystajmy ze swojej świadomości i rozumu, a w razie potrzeby szukajmy pomocy u życzliwych lekarzy duszy. Zapukajmy też czasem do samotnego sąsiada i wysłuchajmy jego milczenia, bo jak pisał Stanisław Jerzy Lec: „Samotność, jakaś ty przeludniona”.
Ilustracja: C. D. Friedrich, Wędrowiec nad morzem mgieł
Tekst ukazał się w miesięczniku „Kraków i Świat” 11/2024.
A najnowsze numery naszego magazynu kupisz TUTAJ.
