PARTNER PROJEKTU:

thumbnail Miasto

Każdy ma swój wehikuł czasu

Majka Lisińska-Kozioł
Miasto Majka Lisińska-Kozioł

Na Sławkowskiej gwar. Jak codziennie. Ludzie spacerują i gapią się na lśniące
witryny sklepowe, spiesznie przemykają między rowerami, zerkając na zegarek, albo przysiadają na kawę. Dla jednych czas pędzi jak szalony, dla innych
zatrzymuje się na parę chwil.

Wojciech Strojny zna tę ulicę jak własną kieszeń. Czuje jej rytm, słyszy codziennie jej gwar, widzi zmiany. Jego zakład zegarmistrzowski znajdziemy pod numerem 11, ale był i pod czwórką, i pod dwójką, a nawet pod dziesiątką.

Za progiem jest cicho. Uliczny gwar nie przenika przez szczelne okna, a współczesne zegarki nie tykają. Nawet godziny, które pokazują otaczające nas czasomierze, uciekają bezszelestnie jedna za drugą. Nie oglądają się za siebie.

Trochę wspomnień zachowało się w witrynie ze starymi urządzeniami zegarmistrzowskimi, których używano przed laty. Jest tam na przykład imadełko służące do przytrzymania szkiełka w trakcie zakładania go do zegarka. – Bywało, że pękły i cztery takie szkiełka, zanim wreszcie jedno, nieuszkodzone, udało się zamontować – wspomina mistrz Strojny.

Teraz jest tu nowocześnie; eleganckie wnętrza, markowe czasomierze, lśniące gabloty. Króluje elektronika z najwyższej półki, wszystko można zmierzyć i sprawdzić. Na przykład o ile minut zegarek spóźnia się lub spieszy na dobę lub na godzinę. W spoczynku albo noszony na ręce. – Za czasów mojego ojca zegarmistrz przykładał zegarek do ucha, słuchał mechanizmu i komunikował diagnozę. Teraz bez komputera nikt już nie wyobraża sobie naprawiania ani najdroższych, ani tanich czasomierzy.

*

„Nie doceniamy czasu” – mawiała profesor Barbara Skarga. Miała rację. Szczególnie jest życiem. Wiedział to mój ojciec, gdy jako młody człowiek wydał książkę Zarys nauki o zegarze. Pisał w niej: „Czas to potęga nadnaturalna, to olbrzym idący wciąż naprzód bez przeszkód, którego ujarzmić mogłaby jedynie siła nadprzyrodzona. Myśl zmaga się jednak z czasem w odwiecznej walce. Geniusz ludzki, choć nie pojął jeszcze istoty czasu, choć nie umie ogarnąć go swym rozumem, zdołał przecież poznać pewne jego tajemnice i potrafił znaleźć środki, które pozwoliły człowiekowi zmierzyć każdą przemijającą chwilę. Wydartą naturze tajemnicę wyzyskał geniusz dla pracy zorganizowanej, ekonomicznej, dla postępu”.

Może właśnie dlatego człowiek postanowił mierzyć czas i mieć złudne wrażenie, że nad nim panuje. – Ale czy czas jest naprawdę tylko nasz? – zastanawia się Wojciech Strojny. – Jakkolwiek jest, zawsze mnie fascynował. Ujarzmić się go nie da, to już wiem. Ale można spróbować zaprzyjaźnić się z czasem i pogodzić z jego upływem, a ten, który jest nam przeznaczony, dobrze wykorzystać. Od kiedy tylko zauważyłem jego upływ, chciałem się dowiedzieć, czy człowiek może podróżować w czasie. Okazuje się, że owszem. Bo wspomnienia przenoszą nas w przeszłość, a marzenia w przyszłość. Prawda? To taki nasz własny wehikuł czasu.

Dlatego często wspominam i marzę. Przenoszę się w lata dawno minione, zatrzymuję w teraźniejszości. Raz jestem na spacerze z ojcem, a innym razem zabieram na lody wnuka. Szanuję każdą godzinę. Pomaga mi w tym zegarek. Solidny, mechaniczny, ponadczasowy. Takie zegarki, jak ten mój, nigdy nie wyjdą z mody i będą przy nas, ludziach. Dzięki nim nie przegapimy najważniejszych momentów w naszym życiu.

*

Bo zegarki to bardzo emocjonalne przedmioty. Podobno nawet mają duszę.

W młodości wydaje nam się, że mamy przed sobą wieczność. Dopiero na starość zaczynamy szanować czas. Z upływaniem kolejnych lat nabieramy pewności, że nawet ten nasz na pewno wcześniej czy później się skończy.

Bywa, że ludzie pędzący za sukcesem finansowym powtarzają kilka razy dziennie, że czas to pieniądz. – A czas to dużo więcej. Czas darzymy sentymentem szczególnie te należące kiedyś do naszych przodków: ojca, dziadka, a nawet pradziadka. Zegarek bywa naszym przyjacielem, towarzyszy nam we wszystkich dobrych i złych chwilach, bywa świadkiem losów rodziny, jest przy narodzinach dzieci, na ślubach i podczas pożegnań. Ale żeby chodzić, potrzebuje energii.

Niektóre czasomierze czerpią ją z ruchów ręki, na której są zapięte. Inne trzeba nakręcić. Ale jedne i drugie odstawione na półkę lub schowane do szuflady zastygają w bezruchu. Bez człowieka tracą swoje zegarkowe życie. I zyskują je znowu, gdy o nie zadbamy.

*

W rodzinie Strojnych zegarmistrzostwem najpierw zajął się Bogdan. Rozpoczął praktykę w zawodzie już w roku 1925, miał wtedy 17 lat. Pierwszy egzamin czeladniczy zdał trzy lata później. Potem przeniósł się do Krakowa i w 1941 roku przy Sławkowskiej pod numerem czwartym otworzył swój sklep zegarmistrzowski. Na niecałych dziewięciu metrach kwadratowych stała lada i warsztat z lampą. – Pamiętam, że jako mały chłopak przyglądałem się ojcu, gdy sprawdzał dokładność reperowanych czasomierzy. Pomagały mu gwiazdy. Widziałem, jak tata brał kawałek czarnego papieru, w którym był maleńki otworek, naklejał na szybę w oknie od południowej strony i obserwował znikanie jednej z jasnych gwiazd stałych za wieżą kościoła, który znajdował się w odległości około 100 metrów od naszego domu. Przed upływem doby sprawdzał moment zniknięcia tej samej gwiazdy za kościelną wieżą. Porównywał wskazania swoich czasomierzy z momentem zniknięcia gwiazdy i wiedział, czy dobrze wykonał swoją robotę.

Dzisiaj najdokładniejsze zegary to te, które działają dzięki wibracjom atomów promieniowania wysyłanego falami radiowymi; dokładność chodu tych czasomierzy to sekunda na milion lat. W produkcji takich czasomierzy specjalizuje się niemiecka firma Junghans.

Strojny senior zmarł wcześnie. – Miałem wtedy dziesięć lat. Warsztat i sklepik przejęła mama na obowiązujących wówczas prawach wdowieństwa. Ale dla synów – starszego Andrzeja i młodszego Wojtka – pani Czesława chciała lepszego życia niż jej własne, zegarmistrzowskie. Andrzej ukończył więc medycynę i został lekarzem, a Wojtek Politechnikę Krakowską. – Brat uprawiał wyuczony zawód, ale mnie, wbrew życzeniu mamy, do zegarmistrzostwa od zawsze ciągnęło. Po zajęciach i wykładach młodszy syn pomagał w sklepie i warsztacie.

Potem, co prawda, przez kilka lat jako inżynier budował Hutę Katowice i mógł pracować w wyuczonym inżynierskim zawodzie dalej, ale profesja ojca niepostrzeżenie wysforowała się w jego głowie na pierwsze miejsce. – Właściwie nawet się temu nie dziwię, przecież w domu wciąż mówiło się o mechanizmach, o wskazówkach i tarczach. O tym, że tata znowu ślęczy nad robotą. Czasami zaglądał w serce zegarka; takie małe wycięcie na tarczy, które umożliwia śledzenie pracy mechanizmu. Tata kochał zegarmistrzostwo, choć i zaraz po wojnie, i za komuny kłopotów takim jak on rzemieślnikom nie brakowało. Nie podobali się władzy, jak to prywatna inicjatywa.

Czasami pan Wojciech wspomina długie wieczorne spacery z tatą. – Mówiłem mu wtedy, że będę jak on. Że będę zegarmistrzem. A on patrzył na mnie i sprowadzał na ziemię: nie będziesz, bo masz słabe oczy.

Lada i warsztat, przy którym pracował senior rodu, przetrwały u Strojnych do lat 90. minionego wieku. – W roku 1990 właścicielka kamienicy przy ulicy Sławkowskiej 4, gdzie znajdował się nasz stary, maleńki zakład, zażyczyła sobie opuszczenia lokalu z dnia na dzień. To wtedy wraz z innymi pokrzywdzonymi powołałem „Komitet Obrony Rzemieślników”. I nie chodziło o to, żeby właściciel nie mógł dysponować swoją nieruchomością, ale o to, żeby dał rzemieślnikowi czas na przeprowadzkę. Tak po ludzku.

W roku 1991 zwolnił się lokal pod numerem 2, zdecydowaliśmy się na zainwestowanie i z małego sklepiku zegarmistrzowskiego pod czwórką powstał jeden z największych sklepów firmowych z zegarkami w Krakowie. Zyskała Firma STROJNY, zyskało też miasto Kraków.

Wojciech od urodzenia ma 90-procentowe niedowidzenie prawego oka. To mu w zegarmistrzostwie nie pomogło, ale i nie wykluczyło go z zawodów. Senior rodu Strojnych pewnie by się zdziwił, gdyby zobaczył, że marzenia jego młodszego syna się spełniły. Jak ojciec jest zegarmistrzem. Przy warsztacie młodszy syn Bogdana pracował jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku, ale że widział coraz gorzej, zajął się sprawami organizacyjnymi. Mówi dzisiaj, że obaj z ojcem nadawali na tych samych falach. Obaj uważali, że ratowanie czasomierzom życia to pożyteczne i romantyczne zajęcie. – Przynosi pani zegarek, który stoi, a odbiera go, gdy już chodzi.

Spośród zegarków, które posiada Wojciech Strojny, szczególnym sentymentem darzy złoty, kieszonkowy, firmy Shaffhausen. – Kiedy byłem małym chłopcem, zapytałem tatę, czy mógłby mi go dać do zabawy, a on zażartował: „Jak zdasz maturę, to go dostaniesz”. Tata pana Wojciecha nie doczekał matury młodszego syna, ale zgodnie z daną obietnicą zegarek jest w jego rękach. – Był świadkiem wielu wydarzeń z mojego życia. Przeznaczyłem go dla najstarszego wnuka. Ma już wygrawerowany napis „Dla Antosia”. Natomiast w Łebie, jechaliśmy na wycieczkę pekaesem złoty zegarek, prezent od żony na sześćdziesiąte urodziny, dostanie Aleks. Wnuczka Alicja, piętnastolatka, już nie może się doczekać, kiedy założy przepiękny biżuteryjny zegarek, który podarowała jej babcia. Napisy na czasomierzach wykonał Alojzy Borowicz, grawer z Szewskiej, chyba najstarszy i najbardziej znany w Krakowie. – Mruczał przy tym pod nosem: mam grawerować, to graweruję, a młody jeden z drugim podrośnie i gdzieś to swoje cudo sprzeda. – Liczę, że wnuki tego nie zrobią – uśmiecha się pan Wojciech. Bo chociaż cena bardzo dobrego zegarka jest czasami wyższa od samochodu, to taki prawdziwy zegarek ma się zwykle tylko jeden i pozostaje on jako pamiątka dla dzieci lub wnuków i prawnuków. – A samochody, no cóż, każdy z nas miał ich w życiu kilka lub kilkanaście, kosztowały majątek i żaden ślad po nich nie został. Zużyły się.

    Zegarmistrzostwo to nie jest jedyna pasja Wojciecha Strojnego. Po pierwsze lubi fotografować, a po drugie – pomagać i jako rotarianin robi to od lat z oddaniem. Gdy jednak zapytać go, czy pomaganie jest obowiązkiem każdego człowieka, mówi, że chyba nie. Ale z drugiej strony każdy z nas dostaje od matki natury gen dobroci, więc szkoda byłoby go zmarnować – przyznaje. – Kiedy miałem jakieś siedem lat – wspomina – byliśmy z rodzicami na wakacjach do Gdańska. Autobus był niemiłosiernie zatłoczony, ja siedziałem przy oknie. Na jednym z przystanków próbowało wsiąść dwóch żołnierzy z ogromną drewnianą skrzynią, konduktorka ich nie wpuściła, krzycząc: „Macie swoje samochody!”. Rozryczałem się, a nie byłem płaczliwym dzieckiem, i chciałem tym żołnierzom oddać swoje miejsce, żeby nie stali tacy biedni na tym przystanku. Chciałem pomóc. Strojni tak po prostu mają. Chcą pomagać.

    Są tam, gdzie ktoś ich potrzebuje. A to krewnemu dali pracę w swojej firmie i dach nad głową, żeby mógł skończyć studia. – Był inteligentnym młodym człowiekiem, zdał maturę, ale na dalsze zdobywanie wiedzy nie byłoby go stać. Pomogłem mu, a on skończył studia. Kiedy jedna z ciotek miała problemy mieszkaniowe, wzięliśmy ją pod swój dach – opowiada Wojciech Strojny. – Gdy okazało się, że nasza babcia Wiktusia wymaga stałej opieki, zamieszkała z nami i tak było przez wiele lat. Pamiętam, jak się przeprowadzaliśmy z małego mieszkanka do większego lokum. Był koniec listopada, gęsta mgła, a my kursowaliśmy między Nową Hutą a osiedlem Cegielnianym. Babcia nie mogła zostać sama w starym domu, więc cały czas siedziała na miejscu pasażera. I chyba nawet jej się ta jazda wte i wewte podobała.

    – Czasami mam wrażenie, że może urodziłem się z jakimś ponadprzeciętnym poziomem empatii – mówi. – A że moją pasją są czasomierze, wykorzystuję je, żeby uruchamiać w ludziach emocje. Podczas aukcji na cele charytatywne nie sprzedawałem zegarka jako przedmiotu tylko ze względu na jego rynkową wartość, ale dlatego, że każdy z wystawianych czasomierzy był cząstką życia jakiegoś człowieka. Był czyimś sentymentalnym wspomnieniem, był świadkiem czyjejś radości, czyjegoś sukcesu lub czyjegoś upadku.

    Do swoich działań pomocowych Wojciech Strojny zaprosił też właścicieli marek, dystrybutorów, przedstawicieli handlowych branży zegarmistrzowskiej. Wspomina, jak bodaj w 1995 roku pojawiły się w sprzedaży czasomierze elektroniczne, które na głos podawały godzinę w języku angielskim. Tyle że nie wzbudzały zainteresowania klientów. – Przyszło mi do głowy, że jak znalazł będą dla osób, które żyją w ciemności. Dotąd miały one do dyspozycji tylko tak zwane zegarki Braille’a z otwieranym szkiełkiem i wzmocnionymi wskazówkami: niewidomy, dotykając ich, odczytywał godzinę. A moje zegarki mówiły. Kupiłem kilkanaście sztuk GRUDZIEŃ 2020 25 i rozdałem tym, którzy nie byli w stanie zobaczyć cyferblatu. Dzięki gadającym zegarkom mogli usłyszeć, która jest godzina.

      Okrągłe rocznice związane z działalnością firmy Strojny też były okazją do pomagania. W 2001 roku, kiedy przypadało jej 60-lecie, pierwszy raz zorganizowano aukcję zegarków znanych osób. Odbyła się 11 listopada w Teatrze im. J. Słowackiego. Licytację prowadził Andrzej Starmach, przyszło ponad pięćset osób. Sprzedano czasomierze należące między innymi do Lecha Wałęsy, Helmuta Kohla, Romana Polańskiego i Annie Lennox. – Polański, przekazując zegarek, napisał, że miał go na ręce podczas kręcenia filmu Nóż w wodzie. Udało nam się zarobić prawie 130 tysięcy złotych. Kupiono za te pieniądze szesnastoosobowy mikrobus dla dzieci niewidomych i słabowidzących z ośrodka przy ulicy Tynieckiej w Krakowie i posłano małą dziewczynkę na operację oczu do Anglii. Wystarczyło też na dziesięć maszyn do pisania alfabetem Braille’a. Goście wysłuchali koncertu Andrzeja Sikorowskiego, a każdy został obdarowany przez Strojnych budzikiem oraz słodkim prezentem.

      Na siedemdziesięciolecie firmy Wojciech Strojny, wspólnie z zegarmistrzem Eneaszem, wymyślili „firmowy zegarek” STROJNY. Wykonano siedemdziesiąt takich czasomierzy. – Numer jeden został zlicytowany na aukcji charytatywnej, a pozostałe sprzedaliśmy naszej rodzinie, znajomym, klientom. Zysk ze sprzedaży przeznaczyliśmy na pomoc dla Szymona, ciężko chorego chłopca z drugiego końca Polski. Drugim „charytatywnym zegarkiem” był czasomierz wykonany na Euro 2012. Tych zegarków sprzedaliśmy kilkadziesiąt, pomagając innemu choremu dziecku. A pieniądze ze sprzedaży certiny od Roberta Kubicy poszły na sprzęt sportowy dla podopiecznych Dzieła Pomocy Dzieciom z Krakowa.

      Zegarki na aukcje pozyskiwano na różne sposoby. Swego czasu firmę Strojny często odwiedzała Anna Dymna. Synek aktorki uwielbiał swatche, a ona wymieniała zegarkowe bateryjki dla wszystkich swoich znajomych. – Kiedyś zażartowałem: może oddałaby pani swój zegarek na aukcję charytatywną, a pani Ania bez wahania zdjęła z ręki roamera i mi go wręczyła. To zegarek z tak zwanej średniej półki, solidnie wykonany, z dobrym szafirowym szkiełkiem, można się w nim kąpać, jeździć na nartach. I tak została matką…

      U Strojnych zostawiał swój zegarek kardynał Franciszek Macharski. – Przychodził do nas, gdy musiał go naprawić. I choć trudno to sobie dziś wyobrazić, nie potrzebował ochroniarzy ani limuzyny – opowiada pan Wojciech. Adam Małysz podarował na aukcję tissota, średniej klasy mechaniczny automat. Wcześniej dołączyli do niej i Albert de Monaco, i Andrzej Wajda, i Andrzej Sikorowski, i Jerzy Stuhr, i wielokrotny medalista w chodzie sportowym Robert Korzeniowski, i siostry Radwańskie.

      Na aukcję charytatywną, która odbyła się w 2011 roku, swój niezwykły czasomierz przekazał Jan Paweł II. Zegarek ten został wykonany w Szwajcarii, na zamówienie Rycerzy Zakonu Maltańskiego, na 70. urodziny papieża. Nie miał wskazówek – po tarczy poruszała się perła, wskazując upływ godzin. Został wylicytowany za 400 tys. złotych i zgodnie z życzeniem ofiarodawcy pieniądze te wspomogły remont szkoły dla dzieci niedowidzących im. św. Tereski z Rabki.

      Pan Wojciech od osiemnastu lat jest członkiem Klubu Rotary Kraków. To najstarsza organizacja charytatywna świata. Wspólnie z kolegami organizuje wiele akcji pomocowych. Bo i potrzeb jest sporo. Niedawno Dom Pomocy im. Helclów dostał wannę z masażami i cały system podnośników, dzięki czemu mogą z niej korzystać osoby mające problemy z narządem ruchu. Za 35 tysięcy złotych kupiono psa przewodnika dla osoby niewidomej. – A na święta każdy mieszkaniec domu im. Helclów dostaje od nas paczkę z prezentami – opowiada Wojciech Strojny.

        W okresie Bożego Narodzenia chętniej niż kiedy indziej wspominamy i marzymy. Siadamy przy wigilijnym stole z bliskimi, wspominamy tych, którzy odeszli, zastanawiamy się, jak spożytkowaliśmy dane nam dni i tygodnie. Wielu z nas od dawna wie, że pomagając, nie marnujemy nawet sekundy. Przeciwnie, darowujemy komuś radość, trochę lepszy czas w życiu. I jak mówi pan Wojciech, nie ma znaczenia, czy dołożymy do puli milion złotych, czy znacznie, znacznie mniej. Liczy się otwarte, współczujące serce.

        – Lata temu, podczas jednej z aukcji, podszedł do mnie wiekowy człowiek i powiedział: „Panie Strojny, nie jestem zamożny, ledwie starcza mi na życie, ale chciałbym podzielić się tym, co mam. Proszę, niech pan weźmie…”. I dał mi złotówkę.

        Ilustracja: fot. Zygmut Put, wikipedia

        Tekst ukazał się w miesięczniku „Kraków i Świat” 12/2020, a najnowsze numery magazynu kupisz TUTAJ.