Wehikuł czasu
Jeden sezon Siedmiu Kotów
Pamiętam, że odkąd oglądałem z rodzicami telewizję, ulubioną osobowością
mojej mamy była zawsze Irena Kwiatkowska. Owszem, podobała się jej
prowadząca Tele-Echo Irena Dziedzic, elegancka i lwowska, poruszały ją filmy z Jeanem Gabin, bo to przecież największy aktor, ale Irena Kwiatkowska
była poza konkurencją.
Nawet jednak najefektowniejsze występy aktorki u Starszych Panów, kiedy śpiewała, jak z narzeczonym doktorem Praszczadkiem zgotowało jej szczęście biesiadkę, a nawet gdy parę lat później jako hrabina Tyłbaczewska skandowała refren: „Katuj! Tratuj! / Ja przebaczę wszystko ci jak bratu! / Ręcznie / męcz mnie! / Dręcz mnie”, mama kwitowała nieodmiennym „tak, ale”. Jasne, to efektowne, naturalnie, to śmieszne, ale to wszystko nic wobec Kwiatkowskiej w Siedmiu Kotach. Ten teatrzyk powojennego Krakowa, w którym aktorka na dobre zaistniała, mama przywoływała jako najradośniejsze za znanych sobie
zjawisk artystycznych.
Niedawno czytając książkę biograficzną Romana Dziewońskiego Irena Kwiatkowska i znani sprawcy (Muza, Warszawa 2003), przekonałem się, że opinia mamy nie była odosobniona. Sam Tadeusz Konwicki tak wspominał Kraków, w którym zjawił się kilka miesięcy po wydostaniu się z podwileńskiej partyzantki:
„Wydarzenie goniło wydarzenie. […] »Przekrój« był chyba najbardziej sumaryczny. Wszystko było dobre w nim. […] Nie miałem z nim nic zawodowo wspólnego, natomiast zetknąłem się z ich produkcją uboczną, czyli kabaretem Siedem Kotów. […] Ja zapamiętałem tylko Hermenegildę Kociubińską! Kwiatkowska w owym czasie przeżywała eksplozję swojego talentu, wdzięku, poczucia humoru i jakiegoś geniuszu teatralnego. Była atrakcyjną kobietą, a jednocześnie niezwykle charakterystyczną – w dobrym słowa tego znaczeniu. Ta Hermenegilda Kociubińska stała się w jakiś sposób postacią symboliczną, heroiczną jak Robin Hood – tej rangi osobowością. […] Tylko ponieważ to się działo tuż po wojnie, to odbierało się to tak, jak przejście z arktycznej zimy w rozbuchane tropikalne lato. W tym kontekście Kwiatkowska-Kociubińska strasznie mi się utrwaliła. Nawet zastanawiałem się, dlaczego nie zostało to w jakiś sposób utrwalone. Tak – jest w historii małymi czcionkami zapisane, ale nie na miarę tego wydarzenia, jakie ono było dla współczesnych, dla Krakowa”.
Potraktowałem te słowa mojego mistrza jak zachętę. Kiedy w dodatku przekonałem się, że hasło „Siedem Kotów” nic już nie mówi moim znajomym, postanowiłem – jak upominał się Konwicki – spróbować je utrwalić. Trzeba było, zajrzawszy wcześniej do paru książek, pofatygować się do czytelni na Rajską i zanurzyć się w rocznikach powojennego „Przekroju”.
Potrójny zapłon
Pomysł wyszedł od Mariana Eilego. Kiedy, mniej więcej w rok od ukazania się w kwietniu 1945 roku pierwszego numeru, „Przekrój” stał się najpopularniejszym polskim tygodnikiem, którego nakład zaczął dobijać do pół miliona, legendarny naczelny redaktor pomyślał o rozszerzeniu medialnej formuły. Zamarzył mu się kabaret literacki na podobieństwo przedwojennego Qui pro Quo – to był zapłon pierwszy.
Teraz potrzebny był autor na miarę tych marzeń. Owszem, „Przekrój” od początku publikował poetów: Brzechwę (pierwodruk Pchły szachrajki), Broniewskiego (przejmujące Ballady i romanse), Tuwima (fragmenty Kwiatów polskich). Ale notatka ze stycznia 1946 roku Gałczyński żyje! zapowiadała, że ten wyczekiwany autor miał dopiero nadjechać. Teraz w kolejnych numerach następowało stopniowanie napięcia. Na początku marca, po raz pierwszy wiersz Konstantego Ildefonsa – Troszeczkę pomarzyć, na razie sprzed samej wojny. Wkrótce wiadomość od Jerzego Waldorffa: „Wrócił do Polski!”. Potem Waldorff opowiedział, jak to było: poeta, przybyły ze swoją paryską kochanką, traktował przyjazd jako pożegnanie z ojczyzną, ale zobaczywszy Natalię oniemiał, paryską kochankę odprawił i został w Krakowie na całe dwa lata. Póki co, w maju eksplozja współpracy: w numerze 18 (56) cztery nowe wiersze, poczynając od Rozmowy z diabłem z Notre-Dame, a w numerze 19 (57) pierwszy „List z fiołkiem” Do tygodnika „Przekrój” i pierwsza odsłona Teatrzyku Zielona Gęś. Kiedy Eile przeczytał początek premierowego Potwornego wujaszka:
TO TYLKO FRAGMENT NIEZWYKŁEJ OPOWIEŚCI PROF. TADEUSZA LUBELSKIEGO. JEŻELI CHCESZ PRZECZYTAĆ CAŁOŚĆ KUP NAJNOWSZY (9-10.2025) NUMER MAGAZYNU „KRAKÓW I ŚWIAT”
Ilustracja: Narodowe Archiwum Cyfrowe
