PARTNER PROJEKTU:

thumbnail Słowo

Święta z nadzieją

Witold Bereś
Słowo Witold Bereś

Jest we mnie zawsze to samo, niemal dziecinne wzruszenie, kiedy patrzę na ślad ludzkiej ręki sprzed niemal dwóch tysięcy lat – i nagle odkrywam, że ta ręka widziała świat tak samo jak my. Ten fresk z katakumb Priscilli nie jest zabytkiem. Jest gestem czułości, który przetrwał wieki. Maryja pochylona nad Dzieciątkiem – nie jako ikona, […]

Jest we mnie zawsze to samo, niemal dziecinne wzruszenie, kiedy patrzę na ślad ludzkiej ręki sprzed niemal dwóch tysięcy lat – i nagle odkrywam, że ta ręka widziała świat tak samo jak my. Ten fresk z katakumb Priscilli nie jest zabytkiem. Jest gestem czułości, który przetrwał wieki. Maryja pochylona nad Dzieciątkiem – nie jako ikona, nie jako dogmat, lecz jako matka. W jej spojrzeniu jest dokładnie ta sama uważność, to samo napięcie między troską a nadzieją, które znamy z dzisiejszych kuchni, szpitalnych korytarzy, nocnych czuwań. Czas nagle przestaje istnieć.

A obok – Balaam. Postać zaskakująca, nieoczywista, wręcz prowokująca. Nie apostoł, nie święty, lecz pogański prorok, obcy, wynajęty, moralnie podejrzany. Dla pierwszych chrześcijan był kimś więcej niż biblijną ciekawostką. Był świadkiem z zewnątrz, kimś, kto – choć nie należał – potrafił zobaczyć. To on wypowiedział słowa o gwieździe, która wschodzi, zanim jeszcze chrześcijaństwo miało język, by opowiedzieć własną historię. Dlatego właśnie znalazł się na tych najstarszych przedstawieniach Bożego Narodzenia: jako znak, że prawda nie ma monopolu, że czasem najważniejsze świadectwo przychodzi spoza kręgu wtajemniczonych.

Pierwsi chrześcijanie dobrze rozumieli tę niejednoznaczność. Balaam był dla nich figurą paradoksu: człowiekiem, który potrafi zobaczyć światło, choć sam nie jest wolny od cienia. Może dlatego tak bardzo im odpowiadał. Nie był bohaterem z legendy, lecz kimś bliższym nam – współczesnym, rozdwojonym, nie do końca pewnym, a jednak poruszonym.

I właśnie to poruszenie wydaje mi się dziś najważniejsze. Patrząc na ten fresk, myślę, że nie trzeba być wierzącym, by rozpoznać to, co naprawdę w nim zapisano. To nie jest opowieść wyłącznie o narodzinach Boga. To opowieść o odwiecznym ludzkim głodzie dnia, w którym zło ustępuje, w którym przemoc traci sens, a nadzieja przestaje być naiwnością. O potrzebie świata, w którym ktoś się pochyla, a ktoś inny – nawet obcy – potrafi wskazać gwiazdę.

I tego właśnie życzę naszym Czytelnikom i Przyjaciołom – „Krakowa i Świata”. Ale też, paradoksalnie, nawet ludziom nam nieżyczliwym. Bo jeśli historia sprzed dwóch tysięcy lat czegoś nas uczy, to tego, że nadzieja bywa najsilniejsza wtedy, gdy przychodzi z najmniej spodziewanej strony.

Ilustracja główna: Bartolomé Esteban Murillo, ”Pokłon pasterzy”, ok. 1650, domena publiczna