Spotkanie
Kim ja bym był bez Krakowa?
Jacek Cygan, tekściarz, poeta, pisarz; trochę krakus, a trochę warszawiak: kocham Warszawę i kocham Kraków. Ale dzieje tej miłości, jej charakter, barwy
i temperatura są odmienne. Chciałbym uniknąć prostej polaryzacji, że Warszawa to ciężka praca, a Kraków to lewitowanie nad Sukiennicami i szaleństwa w knajpkach na placu Żydowskim.
Majka Lisińska-Kozioł: Mieszka Pan w Warszawie, czasami pomieszkuje w Krakowie. Które z tych miast jest bardziej pańskie?
Jacek Cygan: Kocham Warszawę i kocham Kraków. Ale dzieje tej miłości, jej charakter, barwy i temperatura są odmienne. Chciałbym uniknąć prostej polaryzacji, że Warszawa to ciężka praca, a Kraków to lewitowanie nad Sukiennicami i szaleństwa w knajpkach na placu Żydowskim. Pracuję tu i tu, piję wino i spotykam się z przyjaciółmi tu i tu. Sławomir Mrożek zapytany przez młodą dziennikarkę, co to jest literatura, odpowiedział: „Droga pani, bierze się krzesło i siedzi się osiem godzin.”
I ja mam takie krzesło w Warszawie, ale mam podobne w Krakowie, bo od czasów bliskiej współpracy z Leopoldem Kozłowskim mamy mieszkanko na Kazimierzu. Aby jednak w jednym zdaniu scharakteryzować moje losy w stolicy, powiem tak: Warszawa to ogrom, tu jest wszystko – studia nagrań, telewizje, radia, są artyści i dziennikarze. Można mieć w ciągu jednego dnia kilka zawodowych spotkań, aż do utraty sił. Ale przez to Warszawa jest bardzo wymagająca i trochę bezosobowa.
A Kraków?
Kraków to przede wszystkim ludzie. Ale ci ludzie stworzyli lub wypełnili sobą miejsca, jakich nie ma nie tylko w Warszawie, ale na całym świecie. Wie pani, Rafael Scharf, mieszkający w Londynie żydowski pisarz i dziennikarz, parę lat temu wyszedł zza rogu na Szerokiej, zobaczył nas z Leopoldem siedzących w ogródku przed Klezmer-Hois i powiedział: „W Londynie to jest niemożliwe, żeby wyjść na ulicę i spotkać przyjaciół.” Dosiadł się i zaczął nam recytować Mickiewicza.
Dlaczego tak powiedział? Bo Kraków to stabilność, to tradycja, to pewność, że człowiek spotka w tych magicznych miejscach to, czego oczekuje, za czym tęsknił. Pójdzie pani do Teatru STU i tam na każdym spektaklu spotka pani Krzysztofa Jasińskiego, dyrektora tego teatru od 55 lat, pójdzie pani do restauracji Pod Baranem i tam zawsze panią przywita dobrym słowem Jan Baran, właściciel restauracji, a póki żył Leopold Kozłowski, Ostatni Klezmer Galicji, był codziennie w Klezmer-Hois na Szerokiej, opowiadał dowcipy i zapraszał na gęsi pipek.
Czym była dla Pana przyjaźń i współpraca z Leopoldem Kozłowskim?
Ile mamy czasu? Bo mógłbym opowiadać o tym do rana. Leopold otworzył przede mną świat kultury żydowskiej, o którym nie miałem pojęcia. Z jego błogosławieństwem przetłumaczyłem z jidysz kilkadziesiąt żydowskich pieśni, w tym trzydzieści pieśni największego barda przedwojennego Krakowa, poety Mordechaja Gebirtiga. Napisaliśmy także razem kilkanaście nowych pieśni. Leopold był znakomitym kompozytorem, autorem muzyki między innymi do filmu Austeria, konsultantem muzycznym i aktorem w filmie Lista Schindlera Stevena Spielberga.
Napisałem o nim książkę Klezmer, a na jej promocji Poldek powiedział tak: „Wiecie państwo, ja nie chodzę do kościoła. Ale w osobie Jacka znalazłem spowiednika…”
Kiedy wspólnie stworzyliśmy program koncertu, to razem z naszymi ukochanymi artystami występowaliśmy na całym świecie – od Tuluzy po Lelów, od Rzymu, Norymbergi i Madrytu po Chmielnik i Busko. I Leopold Kozłowski to był zawsze „ostatni klezmer” z Krakowa, bo krakowski Kazimierz to był jego nowy „sztetl”, od czasu, kiedy musiał opuścić swoje żydowskie Przemyślany pod Lwowem.
O tym, że nasze koncerty są czymś więcej niż tylko odśpiewaniem piosenek, przekonywał nas ówczesny ambasador Izraela Szewach Weiss. Mówił: „Kiedy przyjechałem do Polski, napotkałem przerażającą ciszę po Żydach, którzy tu mieszkali, między innymi na krakowskim Kazimierzu, a których nie ma. Wy tę ciszę wypełniacie.” Siedział na naszych koncertach w pierwszym rzędzie i kiedy śpiewaliśmy „Ach, gdzie te Szlomki, Aronki, ci malcy, gdzie…”, z oczu leciały mu łzy.
A Leopold zawsze powtarzał, że ta kultura musi żyć, musi być ciągłość, tylko ten nasz koncert to nie może być nudna, patetyczna akademia. I nie była.
Napisał Pan o nim sztukę, rolę Leopolda Kozłowskiego dostał warszawiak Zbigniew Zamachowski.
Czuliśmy z Krzysztofem Jasińskim, że Poldkowi należy się od nas jakiś wyraz podziękowania za wszystko, co otrzymaliśmy od niego. Nie ma w Krakowie na razie ani pamiątkowej ławeczki, ani tablicy, ma za to przedstawienie w Teatrze STU!
A Zbyszek Zamachowski jest idealny do tej roli, która jest pomyślana tak, że on tylko czasami wciela się w Leopolda, głównie opowiada o nim. Kiedy Zbyszek przyjeżdżał do Krakowa, a Leopold jeszcze żył, wielokrotnie siadywał z nami przy stoliku w Klezmer-Hois, rozmawialiśmy, śmialiśmy się i piliśmy nie tylko sok marchewkowy! Zbyszek bardzo szanował Leopolda, między nimi była dobra energia.
A poza tym spektakl jest wypełniony żydowskimi piosenkami, które Zbyszek wspaniale interpretuje! Proszę mi pozwolić wspomnieć jeszcze dwie młode aktorki, które w tej sztuce grają uczennice Leopolda – Weronikę Krystek i Joannę Pocicę. Poldek ich grę by tak ocenił: „Gdybym nie powiedział, że są znakomite, to nie powiedziałbym był!”
Wróćmy jeszcze na chwilę do Krakowa. Ma Pan w tym mieście swoje miejsca?
Oczywiście. Na pewno Kazimierz, gdzie przez lata mieszkałem, a teraz wciąż mam mieszkanie. Klezmer-Hois to było miejsce spotkań, rozmów, inspiracji. Też Piwnica pod Baranami — tam zawsze czuję ducha dawnych czasów i ludzi, którzy tworzyli niepowtarzalny klimat Krakowa.
Ale bardzo lubię też zupełnie inne rejony — na przykład spacerować po Plantach albo wejść do którejś z małych galerii na Kanoniczej, gdzie można zobaczyć świetne rzemiosło artystyczne. Czasami siedzę po prostu w kawiarniach, obserwuję ludzi i miasto. Kraków ma w sobie spokój, którego coraz mniej jest w Warszawie.
Jak dziś odbiera Pan atmosferę Krakowa? Zmieniło się coś przez ostatnie lata?
Oczywiście, że się zmieniło. Kazimierz nie jest już tym samym miejscem co dwadzieścia lat temu. Wtedy był trochę dziki, nieodkryty, miał aurę tajemnicy. Teraz stał się turystycznym centrum, a jednak wciąż ma w sobie coś wyjątkowego. Wystarczy zejść z głównych uliczek, żeby odnaleźć dawny rytm — ciszę, podwórka, stare drzwi, zapachy.
Kraków to miasto, które żyje pamięcią. Ona tu ciągle unosi się w powietrzu. I to właśnie w tej pamięci tkwi jego siła.
Powiedział Pan kiedyś, że Kraków to miejsce, w którym można jeszcze usłyszeć ciszę.
Tak. To jedno z niewielu miast, gdzie ta cisza ma znaczenie. Nie jest pusta — jest pełna treści. W tej ciszy można usłyszeć samego siebie, przemyśleć, co się robi, po co, dlaczego. Dlatego tak często tu wracam.
A czy pisze się Panu inaczej w Krakowie niż w Warszawie?
Zupełnie inaczej. W Warszawie jest tempo, ciśnienie, konkretne terminy, projekty, produkcje. W Krakowie natomiast włącza mi się refleksja, melancholia. Tu słowa przychodzą wolniej, ale są bardziej przemyślane. Kraków to miejsce, gdzie się „pisze duszą”.
W Warszawie piszę głową, a w Krakowie — sercem.
Czy to znaczy, że Kraków bardziej sprzyja poezji?
Zdecydowanie tak. Kraków ma w sobie poezję. Nie tylko w słowach, ale w przestrzeni. W kamieniach, w światłach ulicznych, w tym, jak zachodzi słońce nad Wisłą. To wszystko tworzy nastrój, który trudno oddać w innym mieście.
Ale też nie chcę, żeby to zabrzmiało zbyt romantycznie — bo Kraków ma też w sobie melancholię, a nawet smutek. I może właśnie dlatego jest tak prawdziwy.
Zna Pan tu wielu ludzi kultury. Czy czuje się Pan częścią tego środowiska?
Tak, choć nie jestem krakowianinem z urodzenia, to myślę, że Kraków mnie przyjął. Mam tu przyjaciół, współpracowników, ludzi, z którymi czuję wspólnotę myślenia. Zresztą Kraków ma to do siebie, że nie trzeba się w nim urodzić, żeby być jego częścią. Wystarczy go kochać i rozumieć jego rytm.
Czy chciałby Pan, żeby Pana twórczość była częścią tego miasta?
To już chyba się dzieje. Moje piosenki, książki, wspomnienia — one wszystkie w jakiś sposób zakorzeniły się tutaj. Kraków wchodzi w człowieka, a potem zostaje w tym, co tworzy.
Często wraca Pan w swoich tekstach do tematów pamięci, przeszłości, utraconych światów. Czy to także wpływ Krakowa?
Z pewnością. Kraków to miasto pamięci. Ona tu żyje nie tylko w muzeach czy pomnikach, ale w codzienności. Czasami wystarczy przejść ulicą, spojrzeć na stare kamienice i człowiek czuje, że pod tymi murami wydarzyło się już wszystko — miłość, śmierć, muzyka, poezja.
Ta pamięć inspiruje. Uczy pokory wobec czasu. W Krakowie łatwiej zrozumieć, że nic nie jest dane na zawsze.
Czy to dlatego Kraków bywa dla Pana miejscem duchowego odpoczynku?
Tak, choć nie w znaczeniu bezczynności. Raczej jako miejsce, w którym człowiek może złapać oddech. Przypomnieć sobie, po co coś robi. W Warszawie jest dużo hałasu, dużo biegu, a Kraków daje możliwość wsłuchania się w siebie.
Kiedy siadam w kawiarni na Kazimierzu i patrzę, jak powoli zapada zmierzch, to czuję, że wracam do równowagi.
Czy można powiedzieć, że Kraków Pana ukształtował?
Na pewno pomógł mi zatrzymać się w świecie, który coraz bardziej przyspiesza. Dał mi też poczucie ciągłości — tego, że sztuka i kultura to nie tylko nowe projekty, ale także dialog z przeszłością.
Myślę, że Kraków mnie uwrażliwił. Nauczył słuchać.
Czy ma Pan swoje ulubione wspomnienie związane z tym miastem?
Takich wspomnień jest wiele, ale jedno z najpiękniejszych to koncert z Leopoldem Kozłowskim na Szerokiej. Wieczór był ciepły, ludzie siedzieli na ulicy, śpiewali razem z nami, a dźwięki klezmerskiej muzyki odbijały się od murów starych kamienic.
To był moment, w którym czułem, że muzyka naprawdę łączy — ludzi, czasy, emocje. Że coś, co kiedyś istniało, dzięki dźwiękom może na chwilę powrócić.
Gdyby miał Pan opisać Kraków jednym słowem, jakie by to było?
„Pamięć.” Bo w niej jest wszystko — i przeszłość, i przyszłość, i ludzie, którzy odeszli, i ci, którzy dopiero przyjdą. Kraków to pamięć, która żyje.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Kraków i Świat” 11/2022, a najnowsze numery naszego magazynu kupisz TUTAJ.
Zdjęcie: Jarosław Roland Kruk/Wikipedia licence