
Artystyczna codzienność
Szymon Nehring: Celem życia nie jest pokazywanie innym, jak interesującą
jest się osobowością, ale odnalezienie tej osobowości w sobie, poznanie tego,
co w nas indywidualne.
Jest krakowianinem, jedynym Polakiem wyróżnionym w XVII Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. F. Chopina i pierwszym polskim pianistą, który zwyciężył w Międzynarodowym Konkursie im. Artura
Rubinsteina w Tel Awiwie.
Anna Woźniakowska: Spotykamy się po 19.00, bo do tej godziny może Pan ćwiczyć w domu. Czy pertraktacje z sąsiadami trwa ły długo?
Szymon Nehring: Nie. Rozmawiałem z nimi na ten temat już w trakcie kupna mieszkania, a potem trzeba było tylko doprecyzować szczegóły. Mogę spokojnie pracować, nie narzekam.
A sąsiedzi?
Chyba też nie, przynajmniej nie werbalizują tego.
I kiedy może Pan grać?
Pomiędzy 10.00 a 19.00.
Jeśli jest Pan w Krakowie, to wypełnia Pan ten czas muzyką?
Nie cały. Z reguły ćwiczę sześć godzin dziennie.
A co jest podstawą opanowywania przez Pana nowego repertuaru?
Na to składa się kilka elementów: praca przy fortepianie, analiza materiału nutowego dokonywana bez instrumentu i myślenie o utworze. Każdy jest równie ważny, choć wydaje mi się, że – przynajmniej obecnie – najważniejszy dla mnie jest ten ostatni. Kiedy przemyślę dany utwór, praca przy instrumencie jest znacznie łatwiejsza. Kiedy zaczynałem poznawać jakiś utwór przy fortepianie, sama gra pochłaniała mnie na tyle, że umykały mi pewne problemy, dłużej do chodziłem do ich rozwiązania, na przykład do odnalezienia wyrazu właściwego dla danego utworu.
Niektórzy muzycy biorą kilka nagrań, słuchają i wybierają to, co im najbardziej odpowiada.
To nic nie daje. Przyznam się, że z autopsji znam tę praktykę. Wtedy nie odczuwałem jeszcze potrzeby odkrycia, co dany utwór dla mnie osobiście znaczy. Posłuchanie innych pianistów może być inspirujące, ale nie pogłębia rozumienia muzyki. Żeby zrozumieć, trzeba ją odczytać po swojemu.
A kiedy Pan zrozumiał, że najważniejsze jest to, co Pan na temat danego utworu myśli, czuje i wie?
Właściwie nie tak dawno, to się powoli krystalizowało. Chyba około roku 2013 zacząłem poważnie zajmować się muzyką, choć grałem od dziecka. To było kilka lat intensywnego zdobywania wiedzy o stylach, o estetyce, a nawet o samej grze na fortepianie w sensie nie tylko technicznym, ale całościowym – rzemieślniczym. Kiedy samo rzemiosło pianistyczne zeszło na plan automatyczny, pojawiło się miejsce na pracę intelektualną, na myślenie o tym, co w muzyce nieuchwytne i co w niej jest mojego, osobistego, co mogę poprzez dany utwór powiedzieć.
Przeglądnęłam Pana kalendarz w tym roku. Pomijam koncerty krajowe, ale do marca to między innymi Genewa, Jerozolima, Rzym, Tbilisi, Gstaad, Monachium… Ile koncertów daje Pan rocznie? Szczerze mówiąc, nie liczę. W sezonie 2018/2019 miałem ich chyba blisko siedemdziesiąt. W minionym sezonie zaplanowanych było mniej, około pięćdziesięciu. A więc prawie co tydzień.
To nie męczy? W Pana wieku jeszcze się tego nie odczuwa?
Oczywiście czuję wysiłek, ale lubię to. Liczba koncertów nie jest dla mnie najważniejsza. Ważne, gdzie te koncerty są. Poza tym potrzebuję czasu na pracę nad repertuarem, nad pogłębianiem swej muzykalności. Koncerty sprzyjają większemu otwarciu się, ale tylko do pewnego momentu. Zbyt liczne mogą być niebezpieczne, prowadzą do rutyny.
W końcem marca Europa stanęła w miejscu. Pan też musiał się zatrzymać.
Pojechałem pod Kraków, do letniego domku. Mam tam elektryczną klawiaturę, skupiłem się na opracowywaniu nowego repertuaru, na przemyśleniu pewnych spraw.
Był też czas na odpoczynek?
W moim wieku i w samotności, jaką niesie mój zawód, odpoczynek jest związany z kontaktem z ludźmi. Relacje społeczne są dla mnie bardzo ważne. Koronawirus je uniemożliwił.
A pomyślał Pan o tym, że plan na życie okazał się kruchy i może być nie do spełnienia?
Nie, wciąż mam nadzieję że pandemia wreszcie się wyciszy. Byłem zresztą w nieco lepszej sytuacji niż inni znajomi muzycy, bo jednak koncertowałem. W kwietniu miałem recital chopinowski w Radiu Gdańsk, w maju wy stąpiłem z Janem Englertem w wieczorze chopinowsko-norwidowskim przygotowanym przez Teatr Wielki – operę Narodową, transmitowanym przez Program II Polskiego Radia, grałem w Żelazowej Woli, w Łazienkach… oczywiście to wszystko online, bez publiczności, a mnie to sprzężenie zwrotne, to, co płynie od słuchaczy na estradę, jest potrzebne, buduje atmosferę, napięcie. Nie wyobrażam sobie przyszłości tylko z nagraniami. No i ta świadomość kiepskiej jakości brzmienia fortepianu w przekazie internetowym… Na szczęście życie koncertowe powoli się odmraża i w kraju, i poza granicami. Są już pierwsze terminy, ale jak to będzie, czas pokaże.
W październiku mieliśmy przeżywać emocje kolejnego Konkursu Chopinowskiego, ale przez pandemię będziemy czekać na nie jesz cze rok. Przed pięcioma laty znalazł się Pan w gronie laureatów Konkursu, dwa lata póź niej jako pierwszy Polak wygrał Pan Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. A. Rubinsteina w Tel Awiwie. Czy to otworzyło Panu świat?
Jeszcze 20, 30 lat temu to wystarczyłoby do wejścia na światową arenę, ale wówczas było po prostu mniej pianistów. Teraz nie jest takie proste. Wygranie renomowanego konkursu daje oczywiście sporo, wyłuskuje z tłumu, jednak nie otwiera kariery na zawsze. Ma się swoją chwilę, ale jak się ją wykorzysta, to już jest sprawa indywidualna. Trzeba mieć dobrego menażera, żeby dobrze zacząć drogę artystyczną, bo karierę buduje się całe życie. ja jestem dopiero na początku.
Urodził się Pan 25 września 1995 roku, a więc skończył Pan ledwie dwadzieścia pięć lat.
Uważam, że do trzydziestki jestem na etapie początkowym, jeszcze wiele może się wydarzyć.
Ma Pan zamiar startować w jakimś konkursie? Jest Pan jeszcze w wieku nazywanym „konkursowym”.
Nie wiem. Chwilami myślę o Konkursie im. Czajkowskiego w Moskwie lub Konkursie Królowej Elżbiety w Brukseli, a może Van Cliburna w Stanach Zjednoczonych? To są najpoważniejsze zmagania pianistyczne oprócz Warszawy i Tel Awiwu. Dają laureatom możliwość zagrania w przyszłości wielu koncertów, a o to przecież chodzi…
… koncertów z renomowanymi orkiestrami, z dobrymi dyrygentami… Czy od dyrygentów można się wiele nauczyć?
Spotkałem kilku dyrygentów szalenie inspirujących. Chyba najciekawszy był David Zinman. W ubiegłym roku grałem pod jego batutą I Koncert fortepianowy Beethovena z Tonhalle orchester Zürich. Niewiele mówił, ale jego rozumienie muzyki było fascynujące. Inspirujący był Jerzy Maksymiuk, gdy graliśmy razem Rapsodię na temat Paganiniego Rachmaninowa…
A czy zdarzyło się Panu zmienić interpretację pod wpływem dyrygenta?
Współpraca z dyrygentem prawie zawsze jest poszukiwaniem kompromisu, choć czasem ze szkodą dla muzyki. ale zdarzyło się nie raz, nie dwa, że pod wpływem sugestii dyrygenta popatrzyłem inaczej na jakiś fragment partytury, zrozumiałem że w moim odczytaniu tego tekstu muzycznego, przykładowo, zabrakło logiki. Poza tym od dyrygentów uczę się orkiestry, cech charakterystycznych poszczególnych jej sekcji, a to wiedza niezbędna do budowania spójnej interpretacji danego utworu. Choć sporo już grałem z różnymi orkiestrami, wciąż brakuje mi doświadczenia w tej dziedzinie.
Czym dla Pana było wyróżnienie w Konkursie Chopinowskim? Niektórzy twierdzą, że ciąży on nad każdym polskim pianistą, że udział w nim jest pewnego rodzaju obowiązkiem.
Nie czułem tego rodzaju presji. Na rok przed konkursem mój profesor Stefan Wojtas zapytał, czy chciałbym spróbować swoich sił. Część potrzebnego repertuaru miałem opanowaną, resztę trzeba było przygotować. decyzja okazała się trafna choćby ze względu na to, co mi ten konkurs dał, ze względu
na doświadczenie jakie zdobyłem, na koncerty, które potem zagrałem. ale nie byłem w pełni zadowolony z poziomu mojego przygotowania, z tego jak grałem. Niektóre utwory były za świeże, jeszcze nie w pełni przemyślane. Dziś mogę powiedzieć, że to były trochę pierwsze koty za płoty. Mnie w ogóle nie interesuje rywalizacja konkursowa, punkty, statystyki, bo one oddalają nas często od tego, co najważniejsze, czyli od muzyki. A sednem konkursu powinno być jak najlepsze przygotowanie repertuaru i zaprezentowanie go na możliwie najlepszym poziomie, żeby poruszyć jurorów i publiczność. W ogóle marzyłyby mi się konkursy zbliżone do atmosfery festiwalu, a nie do zawodów sportowych. Celem życia nie jest pokazywanie innym, jak interesującą jest się osobowością, ale odnalezienie tej osobowości w sobie, poznanie tego, co w nas indywidualne. Konkurs powinien wygrywać ten, u kogo jurorzy znajdą zdolność dzielenia się z słuchacza mi swą wyjątkową wrażliwością muzyczną przez najbliższe dziesięciolecia. A to można osiągnąć tylko szczerością.
Udział w konkursie wymaga odporności psychicznej. Ma Pan tremę?
Oczywiście, ale jakoś sobie z nią radzę. Nie ma chyba ludzi, którzy nie stresują się wyjściem na estradę, przed publiczność. I to bez względu na doświadczenie. Często obserwuję jak z tremą – czasem straszną – łamią się nawet najwybitniejsi pianiści i jak w trakcie recitalu muzyka zwycięża nad nerwami. Mimo że wiele na ten temat myślałem, wciąż nie wiem, od czego zależy, że jednego dnia jestem spokojny, a innego dopada mnie trema. Po prostu tak jest, to jest wpisane w zawód.
Wybrał Pan ciężki zawód…
Czy ja go wybrałem? Po prostu lubiłem muzykę, lubiłem grać. W pewnym momencie punkt ciężkości przesunął się na ćwiczenie, na pracę nad utworem. a że to, co mnie najbardziej interesuje, stało się moim zawodem, to chyba dobrze.
Podobno gdy robi się to, co się lubi, to się nie pracuje.
Coś w tym jest, ale żeby dobrze robić to, co lubię, muszę się napracować.
Także fizycznie.
Tak, ale największy jest wysiłek emocjonalny. To jest rzeczywiście trudne w tym zawodzie. Szachiści mają różne zajęcia fizyczne, umożliwiające im pełną koncentrację intelektualną na zawodach. Pianiści również powinni dbać o formę fizyczną i psychiczną, by móc zachować świeżość emocjonalną.
I Pan dba?
Oczywiście, pływam, gimnastykuję się, chodzę na rehabilitacje…
To strona fizyczna, a odpoczynek intelektualny?
Też różny. Teraz uczę się francuskiego. Bardzo mi się ten język podoba i praca nad nim jest świetną odskocznią od nut.
Włada Pan…
… angielskim dobrze, niemieckim znacznie gorzej, bo jakoś nie mogę się do niego przekonać. Lubię też odpoczywać w plenerze. Kontakt z naturą daje spokój. Polska jest pięknym krajem, u nas wciąż można znaleźć prawdziwie wiejskie klimaty i tereny mało zaludnione. Tam regeneruję się wyśmienicie, w czym
pomaga poczucie, że jest się u siebie.
Co to znaczy „u siebie”?
Nie potrafię tego zdefiniować. W ostatnich latach wiele podróżowałem i wiem, co to znaczy nie czuć się u siebie. To nie chodzi o kraj obrazy czy język, choć on jest ważny, ale o mentalność. oczywiście widzę nasze wady, ale mam po prostu dużo sentymentu do Polski.
Na początku roku w prasie pojawiły się artykuły dotyczące naszego szkolnictwa muzycznego, szczególnie średniego szczebla. Negatywnie oceniano zajmowanie się jedynie tymi uczniami, którzy na licznych przeglądach i konkursach zyskują nagrody, ze szkodą dla pozostałych, bo według liczby tych nagradzanych ocenia się pedagogów. Czy w swoich latach szkolnych obserwował Pan takie zjawisko?
Byłem w grupie uczestniczących w przeglądach i konkursach i chyba miałem przez to trochę łatwiej w szkole. Nasze szkolnictwo muzyczne, zorganizowane niegdyś na wzór radziecki, rzeczywiście skupione jest
na wyprodukowaniu najlepszych, najbardziej sprawnych uczniów, laureatów konkursów. To są takie szkoły mistrzostwa muzycznego. Ale za mało w nich rozbudzania miłości do muzyki i poszukiwania własnego „ja”. Studiowałem także w Stanach Zjednoczonych i miałem okazję przyjrzenia się tamtejszym szkołom. To zupełnie inny biegun. Tam niemal każdy zajmujący się muzyką uważa się za geniusza, choć czasem brakuje mu podstawowych wiadomości z zakresu teorii, instrumentacji, kompozycji… Nie ma tam takich nakazów i obowiązków jak w naszych szkołach. To też nie jest dobre. Właściwie najlepsze byłoby jakieś wypośrodkowanie, ale czy jest ono możliwe? Może muzycy z Europy poddawani rygorom powinni jakiś czas spędzać na studiach w Stanach, by się pozbyć kompleksów, a tamtejsi przyjeżdżać do Europy?
Patrzę na półkę na ścianie. Książki są dla Pana ważne?
Tak, choć ze wstydem muszę się przyznać, że stosunkowo niedawno odkryłem powaby lektury. W dzieciństwie nie byłem molem książkowym, a i dziś nie zawsze mam czas na czytanie. Moje lektury są bardzo różne, staram się rozeznać w nich i znaleźć to, co mnie najbardziej interesuje.
To znaczy? Gdyby miał Pan podać trzy nazwiska pisarzy?
To dzisiaj byłby… Dostojewski, Hłasko i Houellebecq. Oczywiście ważne miejsce w moich lekturach zajmują książki o muzyce i muzykach, szczególnie kompozytorach. Poznanie charakteru twórcy jest przydatne w interpretacji jego dzieł. Można potem w dźwiękach odnaleźć osobowość kompozytora.
Czy w czasie swoich podróży artystycznych ma Pan czas, by korzystać z tak zwanych dóbr kulturalnych miejsca, w którym Pan się znajduje?
Dotąd czasu było na to niewiele, ale zawsze starałem się widzieć coś więcej niż lotnisko, hotel i sala koncertowa. Zachwyciłem się Galerią d’orsay w Paryżu, ciekawy jest Nowy Jork… a dobrem kulturalnym, które najłatwiej poznać, jest kuchnia. Lubię gotować i lubię dobrze zjeść.
Ilustracja: Bartek Barczyk – Archiwum Stowarzyszenia im. L. v. Beethovena
Tekst ukazał się w miesięczniku „Kraków” 10/2020, a najnowszy numer naszego magazynu kupisz tutaj: