PARTNER PROJEKTU:

thumbnail Rekomendacje

17 września: wygodnie zapomniana niewygodna wojna

Witold Bereś
Rekomendacje Witold Bereś

Czytam właśnie książkę „Sowieci nie wchodzą. Polska mogła wygrać w roku 1939. fakty a nie historia alternatywna” Tymoteusza Pawłowskiego (wydawnictwo Fronda, 2020).

„Gdyby nie uderzenie Armii Czerwonej 17 września, kampania polska 1939 roku miałaby zupełnie inny przebieg. W skrajnym przypadku – gdyby Polacy masowo kapitulowali, a Niemcy podejmowali same optymalne decyzje – ziemie Rzeczypospolitej zostałyby zajęte pod koniec października. Tyle czasu wymagało dojście do rubieży państwa. A przecież ani Polacy nie kapitulowali chętnie, ani Niemcy nie podejmowali optymalnych decyzji. Drugą skrajnością jest błyskawiczny sukces francuskiego uderzenia znad Renu i wkroczenie aliantów do Berlina już w połowie listopada. Obydwa te scenariusze: błyskawiczne pokonanie Polski przez Niemców oraz błyskawiczne pokonanie Niemców przez Francuzów – są równie mało prawdopodobne”.

Od razu uprzedzę – nie przepadam za alternatywnymi historiami świata rodem z prawicy, bo zwykle leczą polskie kompleksy urojonymi zwycięstwami i o wszystko obwiniają socjalistów.  Tu też tak jest chwilami, a w dodatku wbrew tytułowi – jest to jednak książka z pogranicza fantastyki politycznej.

Ma jednak dwa ciekawe walory. Po pierwsze przypomina, że zachodni alianci w dużym stopniu zaczęli wykonywać swoje zobowiązania. Po drugie – autor liczy, przelicza i sumuje słupki danych.

Sojusz z Francją? Był. Brytyjska obietnica? Była. A jednak to nie deklaracje decydują na froncie, tylko kalendarz mobilizacji i przepustowość linii: 48 pociągów na dobę na tor, 48 składów na dywizję. Matematyka wojny, nie mit.

Francuzi – wbrew szkolnym skrótom – ruszyli. 3 września wojna wypowiedziana, 4 września patrole w Saarze. Plan był trzyczęściowy: zająć pas przygraniczny, sprawdzić Westwall ogniem i gąsienicą, a potem uderzyć naprawdę. Wszyscy to znali: Paryż, Londyn, Berlin. I tak, pierwsza faza działa – Francuzi podchodzą pod Saarbrücken, Niemcy cofają się nie z gracją, tylko pod presją.

A potem pada niebo. Burze, ulewy, muł zamiast dróg. Lotnictwo ślepnie, logistyka zamula. Przesuwamy „dzień drugi” ofensywy o dwa dni, o cztery. I nagle 17 września wjeżdża na scenę Armia Czerwona — brutalny montaż równoległy historii. Daladier ma wygodną sytuację: tłumaczy narodowi, że nie wstrzymuje się z tchórzostwa, tylko z geopolityki, bo musiałby toczyć wojnę z Sowietami.

Ale zostańmy na chwilę przy torach. Na jednej dobie ładowania, drugiej dobie jazdy, trzeciej dobie rozładunku dywizja przeskakuje 100 kilometrów. Kraków–Lwów daje 72 pary pociągów na dobę, karpacka nitka – 24. Żeby zgnieść „przedmoście rumuńskie”, na którym gromadziły się polskie siły, Niemcy potrzebowali co najmniej dwóch tygodni ściągania dywizji. Dwa tygodnie – w polityce to wieczność! W tym czasie francuska orkiestra mogła wejść w kulminację, brytyjska – zorganizować chór. Warunek: konsekwencja.

W tych realiach „przedmoście” nie musiało być egzotycznym hasłem, tylko realną opcją przetrwania. Przez Konstancę płynąłby sprzęt, Wojsko Polskie miałoby tlen i rytm, a Polacy z jednostek rozciapanych na wschodzie stworzyliby nowe dywizje. Nie chodzi o romantyczny gest, tylko o prozę logistyki: utrzymać węzły, zasilić magazyny, zimę zamienić w przerwę technologiczną przed wiosenną kontynuacją – własną i sojuszniczą. 17 września przekreślił rachunek działań, które jeszcze 14–21 września miały sens. Owszem, w połowie miesiąca polskie dowództwo miotało się od płota do płota, ale wbrew założeniom Hitlera – armia polska nie została zlikwidowana, Polacy nie byli rozbici, a kraj nie był zajęty. Decydujący ruch wykonał Stalin – bez niego nie byłoby ani światowej eskalacji w tej formie, ani Holocaustu w tej skali.

Tu jednak wkracza fantastyka. Jeśli Paryż by nie ruszył – twierdzi autor, Warszawa mogłaby uznać umowę za martwą i zagrać w pokój separatystyczny z Rzeszą, co by wywróciło plany Francji. Pękam ze śmiechu przy tych wszystkich wyrastających na prawicy koncepcjach wspólnej polityki z Hitlerem. Tenże Polski chorobliwie nienawidzi (tu ukłon do autora, że widzi irracjonalność polityki ówczesnego Berlina) i z Polakami niczego nie chciał robić. A ci, którzy z nim poszli, jakoś sukcesów nie zaliczyli większych niż Polacy (patrz Rumunia czy Węgry). Czy w innym układzie moglibyśmy wyzwolić Warszawę własnym uderzeniem zsynchronizowanym z francusko-brytyjską wiosną? A czy jest życie na Marsie? Możliwe, ale trzeba tam najpierw dotrzeć.

Nie mówiąc o tym, co przypominają wojskowi: w połowie września rządził chaos (Stefan Rowecki z 9 września 1939 roku: „W 10 dni Niemcy wykończyli niemal całą naszą armię”). Na tzw. przedmościu rumuńskim nie było składów amunicji, paliw itd. – bo zostały już zajęte przez Niemców. Zatory na bombardowanych liniach kolejowych uniemożliwiały transporty wojska i zapasów z północy na południe Kresów. Poza tym wraz ze zbliżaniem się Wehrmachtu do granic Rumunii należało liczyć się z usztywnieniem stanowiska Bukaresztu. Co zresztą i nastąpiło, bo Rumuni ze stronnika Warszawy przeszli miękko na stronę Rzeszy, łamiąc ustalenia i internując polskie władze zaraz po tym jak opuściły granice przedwrześniowej Polski

No i pozostaje najważniejsze pytanie: a dlaczego to Moskwa miałaby nie wkraczać do Polski we wrześniu 1939 roku? Wszak wiedziała, że za darmo (bo Polacy nie dadzą rady się bronić przed nią) zyskuje terytoria II RP i jej majątek, że pozyskuje republiki nadbałtyckie, że wchodzi we współpracę z mocarstwem, które dominuje na kontynencie. Z jej perspektywy – czysty interes.

Taki sam interes, tylko mniejszą skalę, zrobiła II RP w listopadzie 1938 roku zajmując Zaolzie.

I tu leży sedno kłopotu, które przenosi się na dzisiejsze czasy, w jakże wielu elementach przypominający fatalny rok 1939.

Prawica dzisiaj bowiem klei odgrzewanego kotleta z rzekomego zagrożenia niemieckiego, ewentualnie – ukraińskiego. Jakoś dziwnie niechętnie sięga do zagrożenia rosyjskiego, nie mówiąc już o tym, że powinna wiedzieć, iż budując na nowo wielkie, antyniemieckie resentymenty w Polakach, ułatwia Berlinowi przyjaźń z Moskwą ponad głowami Polaków.

A osłabiając Unię Europejską – tylko przyspiesza plany Kremla.

No, chyba, że wierzy w nową wersję starej bajki, tym razem o tym, jak to minister Błaszczak na białym koniu skradzionym z placu Czerwonego wjedzie pod Bramę Brandenburską.

Ilustracja: wikipedia