
Uchylenie wieka
Szkoła, w której pracuję od niespełna dekady, jest wyjątkowa. Mała, prywatna,
usytuowana na obrzeżach naszego ogromnego miasta, nie rzuca się w oczy
osłonięta z czterech stron drzewami pamiętającymi jeszcze pierwszą wojnę.
Otoczenie placówki nie jest jej jedynym wyróżnikiem. Klasy w mojej szkole liczą po kilku albo kilkunastu uczniów, a zaludniające ją ciała pedagogiczne, to zazwyczaj młodzi pasjonaci. Wiem, że brzmi to wszystko trochę cukierkowo, ale tak właśnie jest – cukierkowo. Jedyne napięcie, które odczuwam w związku z życiem zawodowym, wynika z troski o to, czy warunki na drodze nie utrudnią mi rankiem punktualnego dotarcia do pracy.
Mam pewien dylemat. Otóż nie wiem (zważywszy na szczególne warunki pracy), na ile wnioski, które tu wysuwam, traktować można jako wiążące i ekstrapolować je na uczniów jako ogół, bo głównie uczniami pragnę się dziś zająć. Ale nawet jeśli moje skromne spostrzeżenia okażą się trafione tylko dla tej setki osób, które uczą się na co dzień w Wolnej Szkole Waldorfskiej, niech będą one adekwatne wyłącznie dla
niej. Mniej nie zawsze znaczy gorzej. Uczę języka polskiego w szkole średniej i już kiedy zapisuję te słowa, coś mi nie pasuje.
Po pierwsze, z mojego doświadczenia wynika, że nie uczę języka polskiego, a wprowadzenia do historii literatury”. Takimi zdaniami – rokrocznie – zaczynam każdą pierwszą lekcję w każdej nowej, pierwszej klasie liceum:
– Nie będę was uczył mówić po polsku. Nie będziemy dzielić wyrazów i katalogować ich na części mowy, nie będziemy zdań rozkładać na czynniki pierwsze. Dowiemy się jednak, jak to dziwne zjawisko, jakim jest Literatura, rozwijało się przed wieki. Od zarania dziejów aż do czasu, w którym wyszła moja przedostatnia książka.
Oto pierwszy wniosek: W szkole średniej przedmiot znany w podstawówce jako „język polski” powinien zmienić swoją nazwę.
Kiedy patrzę na sposób funkcjonowania moich uczniów, przychodzi mi do głowy wiele wniosków. Nie są one jednak wynikiem jakiegoś szczególnego namysłu, nie poddaję ich też głębszej analizie. Ot, przychodzą i są! Pojawiają się raczej sporadycznie i nie narzucają mi się zbytnio. Słyszę je jak głosy z oddali, które – powtarzane – mówią do mnie coraz wyraźniej.
Oto dwa:
Moi uczniowie wrzuceni zostali w zupełnie inną rzeczywistość niż ta, z którą ja mierzyłem się w ich wieku. Ja urodziłem się w świecie realnym. Wirtualny pojawił się jako jego odbicie, uzupełnienie, przestrzeń gry, rozrywki, a później jako transporter komunikatów. Moi uczniowie przyszli na świat podzielony na dwie rzeczywistości: realną i wirtualną. Tak wygląda ten podział w moim rozumieniu. Ale nie w ich. Oni przyszli do rzeczywistości podwójnej – realnej i realnej inaczej. Dla nich to, co dla mnie wirtualne, było tu od zawsze, odkąd pamiętają. Muszą równie sprawnie poruszać się w obu przestrzeniach.
Zważmy fakt, iż ta druga zaczyna dominować nad pierwszą. Zaniedbanie więc jednej (wirtualnej) kosztem drugiej (realnej) nie jest dla młodych takie oczywiste jak dla nas. Oczywiście można o tym pisać całe tomy i wsuwać to zjawisko pod mikroskop lub przyglądać mu się zlotu ptaka. Tak czy inaczej, zgodzić się musimy na to, że młodzi muszą się od nas różnić, a świata, w który zostali wrzuceni, nie stworzyli sami. Myśmy go im dali.
Wniosek drugi: Wspominam swoich szkolnych kolegów i o każdym z nich mogę powiedzieć coś konkretnego, wskazać jego cechę szczególną, odróżniającą go od innych. Tomek uwielbiał historię (dzisiaj jej uczy), Michał przepięknie malował (później był konserwatorem zabytków, ale już nie żyje), Sebastian był z nas najsilniejszy (otarł się o mistrzostwo Polski w narciarstwie szybkim). Kiedy ja i moi nastoletni koledzy chodziliśmy po świecie, tenże świat oferował nam kilka (może kilkanaście) studni wiedzy, do których mogliśmy zaglądać, a następnie wpuszczać do nich liny lub drabiny i schodzić na ich dno. Jeśli Tomek badał historię, to schodził w tym badaniu na samo dno swojej studni. Nie interesowały go sport czy malowanie, bo to były studnie przeznaczone dla innych.
Dzisiaj młodzi ludzie mają setki, tysiące studni, więc o wybór własnej jest im po wielokroć trudniej. Muszą dłużej szukać. A gdy już znajdują, spacerują wokół wieka, uchylają je (wieko studni bywa ciężkie), ale tylko po to, żeby wrzucić kamień i zbadać głębokość otworu. Na dno studni lękają się schodzić.
Chciałbym jeszcze coś napisać o modzie na czytanie fragmentów zamiast całych lektur, ale nie mam już miejsca. Musisz zadowolić się fragmentem, a ja uchyleniem wieka.