
Czeska Agnieszka
Film Agnieszki Holland „Franz Kafka“ został zgłoszony jako polski kandydat do „Oskara”. O samym filmie już wkrótce, a dziś o artystce słowo z roku 2020.
Na jubileuszowym, 70. międzynarodowym festiwalu filmowym Berlinale w Berlinie odbyła się światowa premiera filmu Agnieszki Holland Szarlatan. Zaproszony został do sekcji specjalnej, a więc nie musiał ścigać się o Złotego czy Srebrnego Niedźwiedzia. Wśród specjalnie wybranych kilku zaledwie filmów ze świata miał być – i był – sam w sobie wydarzeniem.
Sekcja specjalna jest na Berlinale zawsze wyróżnieniem: pokazuje filmową różnorodność, czyli najbardziej interesujące możliwości i osiągnięcia najnowszego kina.
Najciekawsze w najnowszym obrazie polskiej reżyserki jest to, że jest on filmem czeskim. Po prostu czeskim. Czeski był scenariusz, czeski był bohater, aktorzy także byli czescy, a i cała realizacja oraz produkcja, co zrozumiałe, „odbywały się” po czesku. A więc z czeskim językiem na planie, z czeskim widzeniem rzeczywistości i z czeskim poczuciem humoru.
– Lubię realizować czeskie filmy – powiedziała mi Agnieszka Holland, gdy przygotowywała realizację Szarlatana. – Bo już dosyć dawno doszło do tego, że zaczęłam być przez Czechów traktowana jak artystka narodowa i do dziś mnie tak traktują, w sklepie mnie poznają, w restauracji, w hotelu, różne prezenty dostaję. Mam tam wszystkie zalety bez wad. Inaczej, jak w Polsce, gdzie niejeden raz spotykam się z agresją. Lubię więc jeździć do Czech także po to, żeby odpocząć psychicznie.
*
Czeska dusza Agnieszki Holland i jej czeskie uwrażliwienie artystyczne kształtowały się długo, ale zawsze przepełnione były jej prawdziwym entuzjazmem. Była więc chyba podatna na specyfikę tamtego humoru i tamtego dystansu. A także naturalnej czeskiej radości – jak niejednokrotnie mawiała.
Zaczęło się pewnie od tego, że Pragę uważała – i uważa do dziś – za najpiękniejsze miasto świata. Nic dziwnego, że tam chciała studiować. I tak się stało. Ale Praga tamtego czasu, to nie tylko piękno. Bo w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku dla studentki szkoły filmowej to było miejsce i czas jedynego w swoim rodzaju kina. Zazdrościliśmy Czechom ich twórczości filmowej z tego czasu. Bo oni pierwsi w Europie Środkowej podjęli i idealnie dostosowali do swojej kultury odkrycia tematyczne i osiągnięcia warsztatowe francuskiej Nowej Fali, wzbogacając je własnym temperamentem. Mieli Miloša Formana i Vĕrę Chytilową, mieli Jana Nĕmeca, Jaromira Jiresza i tylu innych – na czele z Jirzim Mentzlem i jego Pociągami pod specjalnym nadzorem. W ten sposób wcześniej od nas znaleźli klucz do współczesności i dystans do historii. Ale, jak podejrzewam, ta nasza zazdrość wiązała się z tym, że oglądaliśmy niby te same filmy, podpatrywaliśmy ich twórców i aktorów i choć sami też mieliśmy swoich większych i mniejszych artystów, to jednak nigdy nie potrafiliśmy reagować na ekranie tak jak Czesi. Nie mieliśmy tego luzu poznawczego, tego dystansu, tego uśmiechu.
Sama Holland określała tę odmienność dokładniej. Mówiła, że „tam” i „wtedy” był po prostu mały realizm, czyli forma, której polskie kino nigdy specjalnie nie lubiło, ale ten mały realizm był w wykonaniu Czechów magiczny. Miał bowiem w sobie jakąś luzacką wolność, czego nie było w polskich filmach. Te bywały poważne, a gdzieś zawsze wisiała nad nimi tragedia wojenna i wszelkie, najbardziej ostateczne wybory.
W ten właśnie klimat weszła wówczas młoda Agnieszka Holland. Wszyscy jej rówieśnicy w Polsce, całe późniejsze kino moralnego niepokoju zostało stworzone przez absolwentów łódzkiej Filmówki. Tylko ona jedna miała w indeksie pieczątkę FAMU, praskiej szkoły filmowej.
*
Rozpoczęła studia w 1966 roku i nie wiedziała, że przeżyje tam i Praską Wiosnę, i interwencję wojsk radzieckich oraz Układu Warszawskiego (w tym Polski), potem tak zwany proces normalizacji, a nawet – co było konsekwencją jej politycznego temperamentu – także najprawdziwsze więzienie! Wprawdzie tylko miesięczne, ale intensywne, jak wymagało „przykładne ukaranie” studenckiego „wroga”, który „zamierzał rozbić kraj socjalistyczny”.
Wszystko to widziała i tego doświadczyła. Pewnie dlatego tak łatwo się zgodziła, gdy wiele lat później, w 2013 roku, byli koledzy ze studiów przedstawili jej w Pradze pomysł na realizację filmu o Janie Palachu, studencie Uniwersytetu Karola, który w proteście przeciwko agresji wojsk Układu Warszawskiego na swój kraj podpalił się w styczniu 1969 roku pod Muzeum Narodowym na praskim placu Wacława. Zrealizowała ten film także dlatego, że opowiadał on o czasach jej młodości i jej zaangażowaniu w ten sam, co Palach, ruch studencki. Powstał film pod pięknym tytułem Krzew gorejący. Płonący student, który natychmiast stał się dla wielu Czechów bohaterem narodowym (do dziś zresztą wszelki tamtejszy ruch oporu wobec władzy organizuje się wokół jego legendy).
Ale ten płonący chłopiec pojawia się w filmie Holland tylko na początku. Bo treścią rzeczywistą dramatu jest to wszystko, co władza komunistyczna chciała zrobić z pamięcią o bohaterze. Te znane od lat metody świetnie się filmują. Całe to „pomniejszanie”, postponowanie, dyskredytowanie, zniesławianie. Internetu jeszcze nie było, hejty nie istniały, ale metody były zawsze. A główną bohaterką, niespodziewaną Walkirią, jest tu młoda prawniczka wynajęta przez rodzinę studenta do walki o jego dobre imię i o prawdę. A więc w konsekwencji wynajęta do walki z systemem. I to była zasadnicza wielkość tego trzyczęściowego filmu (był nawet wtedy kandydatem do Oscara). A wkrótce okazało się, że film głęboko trafił w patriotyczne potrzeby Czechów. I to właśnie od tego momentu nasza Agnieszka Holland jest ich narodową artystką.
*
Jej obecny „czeski film”, który właśnie rozpoczął światową drogę przez ekrany, to inne czasy i inny kaliber zdarzeń. Ale też gdzieś na końcu tkwi w nim walka „systemu” z „jednostką”. Bo może to rzeczywiście jest najważniejszy temat? Niezależny od czasu? Nawet gdy jest się ogrodnikiem-zielarzem o wybitnych uzdolnieniach leczniczych, pracuje się w dobrach arcyksięcia Ferdynanda Habsburga, a otaczający bohatera świat jest monarchią austro-węgierską. Tak wygląda sprawa ze słynnym uzdrowicielem Janem Mikolaszkiem – bohaterem Szarlatana. Przez długie życie (1887–1973) zyskał wielką, międzynarodową legendę. Ale Holland nie pokazuje, że leczył angielskiego króla Jerzego VI, a także hitlerowskiego zbrodniarza Martina Bormana. Sięga do lat 50. XX wieku i szczególnej ochrony, jaką roztoczył nad uzdrowicielem Antonín Zápotocký, premier, a potem prezydent komunistycznej Czechosłowacji, któremu Mikolaszek uratował nogę przed amputacją. I dopiero po śmierci prezydenta (w 1957 roku) władza CSRS wytoczyła uzdrowicielowi proces, wynalazła mu przestępstwa (podatkowe, jak w amerykańskim kinie) i doprowadziła do upadku oraz nędzy. To tylko schemat – sam film dopiero zobaczymy, więc dopiero wtedy można będzie o nim szerzej pisać. O tym choćby, jak sprawdził się w tytułowej roli słynny gwiazdor czeski Ivan Trojan, tu zaangażowany nawet ze swoim synem, też aktorem, Josefem Trojanem, grającym młodego „szarlatana”. Jeszcze więc tego nie wiemy, ale już idzie przed tym filmem legenda. Postaci? Kultury, z której wyrosła? A może i samej reżyserki i jej szczególnej umiejętności, by znajdować temat, który może być całkiem niespodziewanie wzmocniony przez współczesność?
Tak jak niedawno był nim Pokot, wzmocniony rodzimą walką o puszczę, bezmyślnie niszczoną przez rządowy program? Teraz mogą to być rozmowy o niekonwencjonalnej medycynie. Albo może opowieści o oficjalnej radości z upokarzania zdolnego człowieka? A może będzie chodziło o coś innego? Zobaczymy!
Tekst ukazał się w miesięczniku „Kraków i Świat”, marzec 2020.
Zdjęcie: Grzegorz Kozakiewicz