
Listy do M. 11: Szybcy i wściekli
„Czasem można, tak dla draki, spytać: »Wajda? Kto to taki?!«”, śpiewają Strachy
na Lachy w piosence I can’t get no gratification. I mam wrażenie, że w przemyśle filmowym coraz bardziej właśnie o gratification chodzi. Bo przecież nie o poziom artystyczny.
Piosenka traktuje o coraz niższych gustach społecznych. Jednak nikt nie każe tym właśnie najniższym gustom schlebiać. Czy się mylę? Jest jednak sprawą oczywistą (na nieszczęście – dla wszystkich), że właśnie takie podejście przynosi największe zyski. I tu, jak sądzę, jest pies pogrzebany (niestety nie
jest to już nawet pies Baskerville’ów).
Filmów artystycznych (szczególnie przez wielkie „A”) robi się coraz mniej. Przyczyn tego jest wiele. Niestety, swoje „pięć groszy” dokładają też instytucje będące mecenasami dziewiątej muzy, na przykład Polski Instytut Sztuki Filmowej. Zlikwidowano kilka programów dających szansę reżyserom niezależnym, za to kunktatorsko wspiera się głównie te filmy, które mają szansę być kasowymi „hitami”. Wiadomo – wykażesz się sukcesem, poklepią po plecach. Może i przez kolejną kadencję będą poklepywać. A przecież te organizacje właśnie po to powstały, by dotować obrazy, które w warunkach komercyjnych nie mają szans na zaistnienie, ale prezentują wysoki poziom artystyczny. Czy może ludziom już naprawdę podobają się tylko te filmy, które już widzieli?
Co ciekawe – rolę producenta filmów i serial „regionalnych”, czerpiących z miejscowych tradycji danego państwa, coraz odważniej przejmuje Netflix. Platforma streamingowa chce mieć ofertę dla widza, która
będzie przedstawiała różnorodność i, prócz rozrywki, dawała obraz tego, co spotkać można na drugim krańcu świata. Choć mój przyjaciel Klaudiusz Kuś, scenarzysta netflixowego serialu Kibic, tak skomentował tę specyfikę:
„Mówią mi, że Kibic cieszy się mega oglądalnością w południowo-wschodniej Azji. A ja na to, że to trochę niepokojące, że dzięki mojemu scenariuszowi jacyś Filipińczycy będą kojarzyli Polskę jako kraj nieustannych kibolskich zadym”. Trudno. Takie czasy.
Jednak, umówmy się, Neflix to nie dzieła sztuki. To „sieczka” dla szerokiej widowni. Dobrze napisana, zagrana, zrealizowana. To tak. Tutaj TOP. Ale artyzm? Nie to miejsce. A świat atakuje coraz bardziej hasłem „kasa, misiu, kasa” zapożyczonym od legendarnego trenera Wójcika. Pojawiają się więc w kinach hity typu Szybcy i wściekli 11. Gdy zastanawiałem się głośno, dlaczego nie zrealizowano tego po prostu jako serialu, zamiast zaganiać ludzi do kin, jeden z moich rozmówców przytomnie zapytał: „Ale kto chciałby oglądać serial złożony z jedenastu identycznych odcinków?”. Doprawdy trudno się z tym nie zgodzić.
A i my mamy swoje. Nasze, polskie. Swojskie. Listy do M. 7, Kogel mogel 5. Te nasze są zresztą na identycznym, jak tamte, poziomie. A co?! Nie możemy być gorsi! Powstają więc „dzieła” tak nudne, że gdyby w trakcie emisji nagle włączyć transmisję meczu snookera, większość widzów oszalałaby z emocji, a wielu padłoby na atak serca z nadmiaru wrażeń.
Ci, którzy bronią takiego podejścia, wspominają o tym, że produkcja na przykład Epoki lodowcowej 4 (znam ten film na pamięć – mam kilkuletnią córeczkę!) dała pracę dwunastu tysiącom osób, przy ponad milionie roboczogodzin. Kto dotrwa do końca napisów (trwają 15 minut), ten może na własne oczy zapoznać się z taką informacją. Dla mnie jednak nie jest to usprawiedliwienie ogólnoświatowego braku ambicji twórczej. Zarówno wśród produkujących, i jak i tworzących. Bo – nie oszukujmy się – my, twórcy, również zaczynamy rozmowę z producentami od pytania: „Dla jakiej grupy docelowej ten scenariusz potrzebujesz?”. I zwykle pada odpowiedź: „Jak największej”. „Brońmy się przed przemysłem kultury”,
mówiła poetka Ewa Lipska, odbierając order „Gloria artis”. Czy w przypadku filmu i serialu jest to w ogóle możliwe? Czy można dać odpór? Da się w tej kwestii być optymistą? No cóż… Jedyną odpowiedzią, jaka przychodzi mi do głowy, jest stary dowcip: „Czym różni się masochista od optymisty i pesymisty? U masochisty szklanka jest zawsze do połowy w d…”.
Ilustracja: fotos „Listy do M. Pożegnania i powroty”, źródło: materiały prasowe Warner Bros. Dicovery