
Andrzej Krauze: Człowiek pretekstu
Zapewne wszyscy pytają, skąd czerpiesz pomysły? Rzeczywiście, pytają, ale również o to, czy nie boję się chwili, gdy nie będę miał żadnego pomysłu. Nie wiem, czy się boję, bo nie mam na to czasu. Gdybym zaczął się zastanawiać, czy mam pomysł i czy zdążę skończyć wszystko w terminie, to pewnie bym zwariował. Zdarza mi się […]
Zapewne wszyscy pytają, skąd czerpiesz pomysły?
Rzeczywiście, pytają, ale również o to, czy nie boję się chwili, gdy nie będę miał żadnego pomysłu. Nie wiem, czy się boję, bo nie mam na to czasu. Gdybym zaczął się zastanawiać, czy mam pomysł i czy zdążę skończyć wszystko w terminie, to pewnie bym zwariował. Zdarza mi się podpowiedzieć coś innym rysownikom. Po prostu rzucam jakiś pomysł. Tak pracuje mój mózg.
Ile czasu zajmuje ci praca nad rysunkiem?
Różnie. Mogę ci powiedzieć, jak to wygląda w „Guardianie”. Przychodzę do redakcji kwadrans po pierwszej. Pytam, czy już wiedzą, co mam zrobić. Dowiaduję się, że jest gotowy artykuł, który mogę przejrzeć. Albo że nie ma artykułu, bo ktoś go pisze, więc można go poprosić o nakreślenie tematu. Albo że nie ma ani artykułu, ani osoby, która go pisze, ale podobno ma być o tym i o tym. Wtedy siadam, wyjmuję z torby swój warsztat pracy, czyli obsadkę ze stalówką i atrament. (W Nowym Jorku ludzie w redakcji byli tak poruszeni widokiem stalówki, że zaczęli mi robić zdjęcia.) Zwykle od razu robię kilka szkiców. Nie tylko dlatego, żeby pokazać je redaktorowi (na Zachodzie namiastką niedoścignionej cenzury są zasady political correctness, poza tym dziennikarz musi wymyślić podpis do rysunku, tytuł całości itd.), ale też dlatego, że widzę, który z pomysłów jest najbardziej czytelny, jak to najlepiej uchwycić itd. Te szkice to gryzmoły, wyrzucam je. A potem rysuję porządny rysunek. Wychodzę po czwartej, gdy rysunek jest oddany do druku.
Wielu przyjaciół pyta mojego ojca, czy wróciłeś na stałe do Polski. Twoje rysunki w „Rzeczpospolitej” są tak celne i aktualne, że wydaje się nieprawdopodobne, by powstawały na odległość.
Wkrótce po moim wyjeździe z kraju rozkwitła „Solidarność”. Drukowałem wtedy regularnie w „Kulturze” i w nowo powstałym tygodniku „Solidarność” — nawet 3 rysunki tygodniowo. Wówczas też wielu ludzi było przekonanych, że mieszkam nadal w Polsce. Rysunki wysyłałem w paczkach pocztą. Dziś też tak robię.
Wróćmy jeszcze na chwilę do rozkładu twojego dnia.
W poniedziałek mam jedno stałe miejsce, do którego rysuję, więc w poniedziałki realizuję inne zamówienia – okładki do książek, plakaty, ilustracje, kalendarze. We wtorek na pewno muszę zrobić 3 rysunki do prasy, niezależnie od dodatkowych zamówień. W środę rysuję zawsze 2 prace, jeden dla „Guardiana”. Jeśli mam luz i ochotę, to jadę w środę w południe na 2 godziny do redakcji „Guardiana” i robię rysunek na miejscu. Przede wszystkim dlatego, żeby utrzymywać kontakt z ludźmi i ewentualnie dostać dodatkowe zamówienie, co oznacza dodatkowe pieniądze. Codziennie jestem zajęty. Moje życie wygląda tak jak na rysunkach, które pokazuję w Krakowie – pan Pióro siedzi i rysuje. Aleja to lubię. Bo to jest szalenie rozwijające, tak mi się wydaje. Zarabiam na życie robiąc to, co lubię najbardziej na świecie. Jedynym zmartwieniem jest to, żeby nikt nie przeszkadzał.

A wieczory? Preferujesz domowe pielesze czy intensywne życie towarzyskie?
Kiedy wracam do domu robimy kolację, albo idziemy na kolację do przyjaciół. Jak się nic nie dzieje, słucham muzyki. Nie oglądam w ogóle telewizji. Zaczynam coś czytać, kładę się spać, najczęściej między 10 a 23. Jeżeli mamy gości czy kogoś odwiedzamy, to kładę się o 1. Za późno. Ale pijemy dobre wino, więc trudno wyjść w połowie. Rzadko idziemy na party czy wernisaż. Londyn nie sprzyja ożywionemu życiu towarzyskiemu. Podobnie jak Warszawa. Przyjaciele mieszkają w różnych końcach tego miasta i czasami ciężko poświęcić o 9 wieczorem godzinę na dojazd. Inaczej w Krakowie. Jak miałem trzydzieści parę lat, to mi się chciało kursować po mieście. Przestałem natomiast chodzić do kina. W kinie bywam dwa razy w roku. Kino zdecydowanie mnie zawiodło. Po każdym obejrzanym filmie czułem się bardzo rozczarowany i w końcu się zniechęciłem. Marzę, aby obejrzeć jakiś dobry film Felliniego, ale on nie żyje. Do teatru chodzę bardzo rzadko, mimo że powstają piękne spektakle, a ja sam kiedyś pracowałem dla Teatru Wielkiego w Londynie i byłem na wszystkich premierach. Z teatrem mam problem bardziej psychologiczny. Wydaje mi się, że w trakcie spektaklu coś się stanie – pomylą się, coś pójdzie nie tak. Opery nie lubię. Chodzę więc raz w roku, ale nie mam tego we krwi. Myślę, że po prostu nie wyniosłem tego z domu. Zawsze uwielbiałem natomiast książki. Ale prawie przestałem czytać, miałem bowiem takie poczucie, że już wszystko przeczytałem, wszystko mnie nudzi. Na szczęście wracam do życia, czyli do… czytania. Ostatnio, chyba na pocieszenie, znalazłem artykuł o tym, że wszyscy około pięćdziesiątki są znudzeni literaturą. Bo już wielkie książki się przeczytało, a te nowe rozczarowują, gdyż trudno w nich trafić na godną zainteresowania. Czytam więc jakieś eseje, biografie, czyli bzdury. Bo biografii nie należy czytać, tylko tworzyć.
Właśnie tworzysz biografię – jesteś cenionym artystą, jeździsz po świecie zapraszany na wystawy, masz mieszkanie w centrum Londynu, pracownię w Chelsea i studio przy Portobello Market. Jesteś człowiekiem sukcesu. Czy od początku byłeś wybitnie uzdolnionym i pracowitym dzieckiem? Tak jak mój ojciec, skończyłeś liceum plastyczne?
W szkole byłem osłem. Twoja ciotka, a moja siostra Marysia przed paroma laty znalazła moją cenzurkę ze szkoły podstawowej. Od góry do dołu same tróje. Czytałem jedynie dużo książek. Jak teraz o tym myślę, to mam poczucie, że chyba jestem strasznie niesprawiedliwy wobec moich synów. Narzekam, że za mało się rozwijają. Ja musialem być zmartwieniem moich rodziców. W szkole i na studiach obijałem się. Ale może dlatego później zacząłem pracować. Bo już się poobijałem za całe życie.
Kiedy postanowiłeś zostać rysownikiem?
Wcale nie postanowiłem. ASP było pretekstem, żeby móc potem zdawać na reżyserię do Łodzi. Ale musialem skończyć najpierw jakieś inne studia (wówczas reżyseria w łódzkiej szkole filmowej była kierunkiem podyplomowym). Poszedłem na ASP, bo zawsze robiłem jakieś rysunki, zdjęcia, kukiełki. Miałem 5 czy 6 lat, siedziałem i rysowałem.
Choć marzyłeś o zostaniu reżyserem, to na ASP musiałeś jednak trafić, to dla ciebie było czymś naturalnym…
Tak. Brat Antek, który już wtedy skończył ASP, pomógł mi zrobić portfolio. Oczywiście, nie zdałem. Antek twierdzi, że dlatego, iż on też był krnąbrny i nie chcieli mieć na głowie dwóch Krauzów. Zdawałem 4 razy. Przyjęli mnie, kiedy przestałem w to wierzyć.
Zostałeś rysownikiem. Czy do tego też potrzebny był ci jakiś pretekst?
Któregoś dnia Andrzej Dudziński, z którym wtedy byliśmy w tej samej pracowni, powiedział, że Krzysztof Teodor Toeplitz objął „Szpilki” i szuka młodych grafików. Jako student nie miałem pieniędzy, dostawałem tylko jakąś zapomogę. Więc zacząłem wymyślać rysunki satyryczne. Ukazały się w „Szpilkach”. I tak się zaczęło. Na III roku przeniosłem się z malarstwa do pracowni Henryka Tomaszewskiego, bo bardzo chciałem robić plakaty. Ale z Tomaszewskim nie umiałem znaleźć wspólnego języka, chociaż uważam go za wielkiego profesora i wielki talent. Z trudem zaliczyłem u niego III rok. Nie zrobiłem żadnego plakatu nie licząc jakichś strasznych wypocin tylko po to, żeby mi zaliczył. Daniel Szczechura objął katedrę fotografii i filmu animowanego, która podlegała pracowni projektów graficznych profesora Józefa Mroszczaka. Tam można było robić plakaty, rysunki i opakowania. Ledwie przeniosłem się do Mroszczaka, wygrałem konkurs na plakat w Teatrze Narodowym. Hanuszkiewicz zaproponował mi serię plakatów, które robiłem z moim przyjacielem, Marcinem Mroszczakiem. Zacząłem studiować u profesora Mroszczaka i często spotykać się ze Szczechurą. Fotografowałem. Moją pracą dyplomową był film animowany, który natychmiast odłożono na półki. Ale wtedy już nie myślałem o reżyserii. Od trzech lat regularnie publikowałem rysunki w „Szpilkach”, wówczas niezwykle ważnym piśmie. Tam pisał Głowacki, rysowali Mleczko, Dudziński, Czeczot. Po wakacjach we Francji i Anglii dostałem telefon z „Kultmy” czy nie chciałbym u nich zamieszczać swojego felietonu rysunkowego. Zgodziłem się, chociaż nie miałem pojęcia, jak to będzie wyglądać. Nawet w komunistycznej Polsce robiono jakieś badania opinii publicznej i po roku okazało się, że czytelnicy zaczynają lekturę „Kultury” od mojego rysunku. Zacząłem robić okładki w „Czytelniku”. Potem zrobiłem książkę dla dzieci: Zwierzęta Pana Krauzego z wierszami przyjaciela, poety Jerzego Górzańskiego. Wydali 60 tys. egzemplarzy, ale i tak sprzedawano ją spod lady.
Potem był Entliczek-Pentliczek, czyli wiersze Jana Brzechwy. Dostałam tę książeczku od ciebie mając 2 czy 3 latka i pamiętam, jak mnie bawiła. Uwielbiałam tropić detale, jakimi zapełniałeś tło rysunku. Te motylki, gąsieniczki…
Tę książkę sprzedano w 100 tysiącach egzemplarzy. Zarzucano mi, że rysunki są ohydne, ale burza wokół niej tylko zwiększyła popyt. W ogóle dużo wtedy udało mi się zrobić. Są takie momenty w życiu, kiedy dysponujemy jakąś niewyobrażalną energią.
Twoje rysunki z wilkami i owieczkami budziły zainteresowanie cenzury, ale przede wszystkim czytelników. Przenieśliście się z Małgosią z wynajmowanych pokoi do własnego mieszkania. Jednak zdecydowaliście się na emigrację.
Myśmy nie planowali emigracji. Chcieliśmy spróbować, jak się żyje gdzie indziej. Poza tym klimat polityczny w Polsce był naprawdę nieznośny. Moja żona Małgosia twierdzi, że ona już wtedy wiedziała, iż nie chce wracać. A mnie kusiło, żeby spróbować czegoś innego. Zastanawiałem się czy, jeżeli tu idzie mi dobrze, mógłbym wydrukować coś na przykład w Paryżu. Po naszych wakacjach w Londynie w 1973 roku obiecaliśmy sobie, że tam wrócimy. Wyjechaliśmy w 1979 roku. Kiedy tam byliśmy, wybuchła „Solidarność”. Ale władze angielskie odmówiły mi przyznania stałej wizy. Więc grzecznie wyjechaliśmy do Amsterdamu, gdzie nikogo nie znaliśmy. SpęDziliśmy tam 3 miesiące. „Solidarność” kwitła. John Lennon został zastrzelony. Coś nawet zacząłem drukować, ale tam była jedna gazeta. Potem znów był Paryż. Ponieważ Anglicy nadal odmawiali wizy, więc zaczęliśmy przyzwyczajać się do myśli, że zostaniemy w Paryżu. Mikołaj zaczął chodzić do szkoły. Wysyłałem codziennie paczkę rysunków do Polski. Dostaliśmy w Paryżu pozwolenie na pracę. Zaczęliśmy szukać mieszkania na stałe. Wtedy pani Nina Carsov, właścicielka wydawnictwa, listownie zapytała mnie, czy nie wydałbym u nich jakiejś książki z rysunkami o Polsce. Przygotowałem mnóstwo rysunków i na odległość zaczęliśmy przygotowywać tę książkę. „Solidarność” jeszcze kwitła, ale sytuacja była napięta. Pani Carsov przysłała mi oficjalne zaproszenie na promocję mojej książki w styczniu 1982 roku, zorganizowała mi wystawę w Londynie. 10 grudnia ’81 roku przyjechałem do Londynu. Małgosia z Mikołajem zostali w Paryżu. 13 grudnia pretekstu do emigracji wystarczył sam generał Jaruzelski, wprowadzając stan wojenny. Przez kilka dni nie było z Polski żadnych wiadomości. Nikt nie chciał nic mówić, tylko ja pozwoliłem sobie na kilka wywiadów i serię rysunków o stanie wojennym. Uważałem, że to wreszcie jest temat, który każdy rysownik polityczny musi poruszyć. Zamiast owieczek i wilków pojawiły się złowrogie postacie ZOMO-wców. Udzieliłem BBC wywiadu, wszędzie pokazywano moje rysunki. Z kraju żadnych wiadomości, a oczy świata były skierowane na Polskę. Zamieszkaliśmy z Małgosią i Mikołajem w Londynie, ale mieliśmy poczucie, że to jest tymczasowe, że zaraz nas wyrzucą, choć już wtedy z wizą nie było problemu. Tak przyzwyczailiśmy się do faktu, że Anglicy nie chcą nas, iż na wszelkie pytania Home Office odpowiadaliśmy: zaraz wracamy do Paryża i wszystko jest wspaniale. Mieszkaliśmy w jakichś norach. W ciągu roku 33 razy zmienialiśmy adres. Ale i tak zostaliśmy telefonicznie wezwani do Home Office, gdzie przeprowadzono wielogodzinne przesłuchanie, wypytując nas o wszystko. Zatrzymali wtedy nasze polskie paszporty, żeby przedłużyć wizę. Dostaliśmy wiadomość z Polski, że nasz przyjaciel popełnił samobójstwo. Małgosia zadzwoniła do Home Office, że potrzebuje paszportu, bo chce pojechać na pogrzeb, a ja miałem zostać z Kolą. Ale urzędnik odpowiedział, że najwcześniej za tydzień mogą oddać papiery, bo przyznano nam azyl polityczny w Wielkiej Brytanii. Dostaniemy dokument uprawniający nas do podróżowania po całym świecie, z wyjątkiem Polski. Tak dowiedzieliśmy się, że dostaliśmy azyl polityczny, o który nawet nie prosiliśmy. Po paru latach poinformowano nas pisemnie, że jeżeli chcemy, możemy zostać obywatelami Wielkiej Brytanii. Złożyliśmy przysięgę na wierność królowej i od tej pory jestem obywatelem brytyjskim. Teraz, z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że bardzo dobrze się ułożyło. Wtedy chodziłem od redakcji do redakcji ze swoim portfolio i szukałem pracy. Słyszałem, że moje rysunki są ohydne, albo że są bardzo interesujące (co na to samo wychodzi). Najpierw były małe magazyniki, rysunek raz w tygodniu za 50 funtów. Za to nie da się przeżyć. Dlatego przez chwilę brałem zasiłek dla bezrobotnych, choć bardzo źle się z tym czułem. Więc nadal szukałem zawzięcie. Potem zaproszono mnie na włoski festiwal rysunków politycznych, który wygrałem. W Londynie bezrobotny, a we Włoszech podejmowano mnie jak króla. Mer Werony wręczał mi klucz, orkiestra karabinierów grała marsza.
W 1987 roku już rysowałem dla kilku gazet, ale nic z tego nie wynikało w sensie ciągłości. Za każdym razem musiałem starać się o nowe zamówienie. Tego też roku moja znajoma (Polka, która wyszła za Anglika) poznała mnie z bardzo znanym reżyserem teatralnym i operowym. Nazywał się Jonathan Mueller, został właśnie dyrektorem artystycznym teatru Old Vic i poszukiwał europejskich grafików. Po tygodniu podano mi listę 7 sztuk zaplanowanych na ten sezon. Przez 3 lata robiłem dla nich plakaty (było ich 15), zaproszenia i okładki programów. Potem teatr zamknięto. Ale zacząłem rysować do „Guardiana”, potem były „Independent”, „Times”.

Skąd pomysł, żeby wystawę Mr Pen – an Unfinished Autobiography robić w Centrum Kultury Żydowskiej?
Zadzwonił do mnie dyrektor Centrum, pan Joachim Russek, z pytaniem, czy nie zgodziłbym się użyczyć paru rysunków, by uczcić obchody śmierci wspaniałego człowieka, Rafaela Scharfa. Jedyny mój związek z panem Scharfem polegał na tym, że ten pan rozpoczynał codzienny przegląd prasy od obejrzenia mojego rysunku w „Guardianie”. Wtedy zaproponowałem, że może warto pokazać coś, czego nigdzie jeszcze nie pokazywałem. Zacząłem to rysować w 1985 roku jako swoisty pamiętnik, rysunki odzwierciedlały stan mojej duszy. To jest faktycznie niedokończona autobiografia. Tu wybrałem 70, które tworzą jakąś spójną historię. Nie ma takich, na których moja ręka zrasta się ze stalówką, stalówki wyrastają z palców. One są chyba ciekawsze, drapieżniejsze. Ale burzyły koncepcję całości. Mam w teczkach nieskończone rysunki. I pomysły na następne.
Zmieniłeś styl. Ta wystawa jest powrotem do rysunku pełnego detali, dopracowanego. Takiego, który pamiętam z dzieciństwa, albo z mojej ukochanej książeczki o urodzinach, wydanej już w Londynie, w której oddzielałeś każde źdźbło trawy, każdy listek, każdy kieł w paszczy wilków i kłąb wełny twoich słynnych owieczek.
Teraz lubię grubą kreskę i prostotę. Rysuję tylko to, co jest konieczne. Noga bez palców, bez buta. Chyba że te palce są czymś uzasadnione, wnoszą jakąś informację, znaczą coś. Potem poprawiam wszystko pędzlem albo grubą stalówką, żeby to było twarde, kanciaste. Bardzo mnie to bawi, nie wiem, dlaczego. Może to przychodzi z wiekiem? Ostatnie rysunki Picassa — absolutnie proste — są genialne. Jerzy Panek na starość też twierdził, że dąży do znaku. Otóż czytelnik otwiera gazetę i ma przed sobą nudne komentarze polityczne. Ja chcę, żeby po otworzeniu gazety mój rysunek przyciągał wzrok, dosłownie rzucał się w oczy mocno, agresywnie.
A co lubisz rysować najbardziej?
Najpiękniejsze rysunki — takie ponadczasowe można zrobić na tematy religijne, filozoficzne, kulturalne. Z polityką jest gorzej. Wszystkich artykułów o Palestynie nie można zilustrować zdjęciem Arafata czy Szarona. Kiedyś wymyśliłem sobie, że będę starał się robić takie rysunki, które po latach nadal można oglądać bez podpisu, że będą trochę ponadczasowe, bardziej ogólnoludzkie, dzięki czemu ciągle czytelne. Dlatego raczej nie rysuję twarzy polityków. Ostatnio ktoś zakwalifikował mnie na wystawę rysunków politycznych z okresu rządów Blaira (10 lat Blaira u władzy). Jakaś pani jęczała, że na żadnym z moich rysunków nie ma twarzy Blaira. Moje rysunki jako jedyne nie miały podpisu informującego, czego przed laty dotyczyły. Dobry rysunek nie wymaga tłumaczenia, opowiadania. Mówi sam za siebie. To nie oznacza, że wszystkie moje są genialne. Ale do tego dążę.
Czy, żeby po 22 latach nieobecności przyjechać do Polski, też potrzebowałeś pretekstu?
Na pierwszą wystawę w Polsce sprowadziła mnie pewna pani kurator z Legnicy. Dzwoniła do mnie przez 4 lata z rzędu. Odpowiadałem, że nie mam czasu. Kiedy zadzwoniła kolejny raz, znowu odmówiłem, ale obiecałem jej, że jak zadzwoni za rok, to mnie przekona. Byłem pewny, że się obrazi, ale zadzwoniła. Nie miałem wyjścia. Miałem zresztą wyrzuty sumienia, że jej odmówiłem tyle razy. I przyjechałem. Ona zorganizowała wystawę, zrobiła katalog. Tę wystawę potem pokazano w Warszawie — w Muzeum Karykatury, w Zielonej Górze, gdzieś tam rysował się Kraków i Centrum Kultury „Manggha”. Kobieta, której po 22 latach mojej nieobecności udało się mnie sprowadzić do Polski, nazywa się Elżbieta Pietraszko.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Kraków” Nr 2, 2004.
A najnowsze numery naszego magazynu kupisz TUTAJ.