PARTNER PROJEKTU:

thumbnail Wehikuł czasu

KWIECIEŃ JAK WSZYSTKIE KWIETNIE

Krzysztof Hoffman
Wehikuł czasu Krzysztof Hoffman

Matka Marii Wysoczańskiej, żona przedwojennego oficera Wojska Polskiego, rozstrzelanego w Charkowie, w kwietniu 1940 r. stanęła przed nie lada dylematem. Jakby nie dość było tych wszystkich upokorzeń i dramatów, absurdów i ograniczeń, jakby nie dość było życia, w którym nagle pozostała sama w swoim wielkim, „pańskim” domu w Lidzie, mając za towarzystwo jedynie kilkuletnie dziecko […]

Matka Marii Wysoczańskiej, żona przedwojennego oficera Wojska Polskiego, rozstrzelanego w Charkowie, w kwietniu 1940 r. stanęła przed nie lada dylematem. Jakby nie dość było tych wszystkich upokorzeń i dramatów, absurdów i ograniczeń, jakby nie dość było życia, w którym nagle pozostała sama w swoim wielkim, „pańskim” domu w Lidzie, mając za towarzystwo jedynie kilkuletnie dziecko oraz dwóch, dokwaterowanych z nakazu administracyjnego oficerów NKWD. Pierwszy z nich był typowym sowieckim sołdatem, prostym i upiornie brudnym chamem, niewiarygodnym wręcz burakiem, który walił się w zabłoconych buciorach do wykrochmalonej pościeli, szczał po kątach, bo nie wiedział, że można inaczej i nawet na śniadanie przychodził z naładowanym pistoletem, który rzucał z hukiem obok miski z jajkami. Drugi był jego przeciwieństwem: uczesany, ogolony i uśmiechnięty, niemal cywilizowany żołnierz, zawsze mówiący głosem niewiele głośniejszym od szeptu i nigdy tego głosu nie podnoszący. W swoich wypucowanych oficerkach i czyściutkim mundurze wyglądałby prawie, jak człowiek … gdyby nie te paskudne, malinowe patki na pagonach, w niczym nie przypominające jakiejkolwiek szarży jakiegokolwiek cywilizowanego wojska, budzące jednak od razu strach i posłuszeństwo. Nigdy jednak nie dał jej odczuć, że powinna się go bać ani być posłuszna. Odczuwała w związku z tym jakiś dyskomfort, ale też rodzaj limitowanego odpuszczenia: w końcu, jako żona wroga ludu, skazanego chyba i wywiezionego gdzieś hen, daleko, nie mogła liczyć na żadną taryfę ulgową. To właśnie jednak ten czysty i cywilizowany człowiek radziecki postawił ją przed dylematem, o jakim nie śniła w swoich najgorszych koszmarach. Po śniadaniu odczekał chwilę, aż oddali się jego cuchnący wczorajszą, suto zaprawioną kolacją i całkiem świeżymi rzygowinami towarzysz, po czym poprosił o krótką rozmowę na osobności. Maria zapamiętała każdy przecinek, każdą pauzę i każde drgnięcie głosu matki, która opowiedziała jej tę historię wiele lat po zakończeniu wojny, która zniszczyła cały świat.

Enkawudzista przeszedł z marszu do sedna sprawy.

– Będą was wywozić. Rozkaz jest podpisany, nie ma odwrotu. To już nie kwestia tygodni, lecz dni.

Kobieta zamknęła oczy i westchnęła głęboko. Raczej z ulgą niż z przerażeniem. Przecież spodziewała się tego; czego zresztą miała spodziewać się jako żona osławionego szkodnika? Sowieci, od kiedy się tu pojawili, stosowali odpowiedzialność zbiorową, nawet jeśli przestępstwo popełnione przez domniemanego winowajcę było równie rzeczywiste, co schody do nieba. Szafowali też bez umiaru wyrokami: dziesięć lat, dwadzieścia, dwadzieścia pięć … tak na dobrą sprawę mogli się wcale nie ograniczać i wlepiać od razu po sto; to i tak było dożywocie. Pamiętała też, co działo się dwa miesiące temu, w lutym, w tym zimnym lutym, najzimniejszym od lat. W piątek na ulicach było jeszcze sporo ludzi, w sobotę zaś już ich nie było. Nie było ich również w niedzielę ani w poniedziałek – więcej się nie pojawili a ulica zamilkła. Informacje przekazywane szeptem były przerażające – tak działo się ponoć już wszędzie a nie tylko tu, w Lidzie. W jedną noc zwieźli tych wszystkich ludzi na perony, załadowali do wagonów i wysłali Bóg wie, gdzie. A może tylko Stalin wie, gdzie. Tak, spodziewała się tego i – wbrew logice – odetchnęła z ulgą. Lepsza ta koszmarna pewność niż zawieszone w próżni czekanie. Kolejne słowa sowieckiego oficera zamąciły tę pozorną ulgę.

– Jest sposób, jutro wyjdziesz za mnie, zarejestrujemy się w urzędzie. To nie rozkaz, to propozycja. Nic od ciebie nie chcę, nic się nie zmieni. Nawet cię nie dotknę. Jako żona radzieckiego oficera, i to z mojej … formacji, będziesz bezpieczna. I Marysia też. Nikt nie będzie pamiętał już o twoim wrogu ludu ani o tych wszystkich sprawach, będziesz niewidzialna. Tu już nigdy nie wróci twoja Polska i twój żołnierz też tu nie wróci. – tu zrobił pauzę, może dla efektu, może był naprawdę przejęty, jednak grymas na jego twarzy wyglądał na szczery. – Ja wiem, że nie wróci. I ja nie wrócę, zaraz wyślą mnie na front, stamtąd już nie ma, jak wrócić…

Kobieta stała, jak porażona. Koszmar miał dopiero się zacząć, ona jednak czuła, jakby cały jej świat runął w jednej chwili na ziemię po to, żeby nigdy się z niej nie podnieść.

– Jestem żoną polskiego oficera… – zaczęła. Rosjanin przerwał gwałtownie.

– Ratuj Marysię. – powiedział z naciskiem. Odetchnęła głęboko.

– Jestem żoną polskiego oficera. – powtórzyła. – Mój mąż jest jeńcem wojennym i przebywa w radzieckim obozie jenieckim. Kiedy skończy się wojna, wróci do mnie i do Marysi. Ta dyskusja jest skończona, dziękuję za propozycję, ale w żadnym wypadku jej nie przyjmę. Proszę mnie więcej nie obrażać.

Trzy dni później, 13 kwietnia 1940 r. siedziała na zimnej, drewnianej podłodze prymitywnego wagonu. Marysia – o dziwo – usnęła, mimo że od kilku godzin nie miała nic w ustach; dobrze chociaż, że nie było jej zimno. Wagon wypchany był po brzegi dziesiątkami ludzi, którzy, tak jak one, obudzeni zostali gwałtownym łomotaniem do drzwi o świcie i wywleczeni przez żołnierzy z rozgrzanych i bezpiecznych łóżek. Niektórzy z tych ludzi siedzieli na jakichś workach, walizkach i pakunkach – widać pomyśleli lub przygotowali się zawczasu. Ona nie miała nic. Poza zdjęciem Michała, który uśmiechał się butnie w swoim wyjściowym mundurze, śpiącą Marysią oraz grubym kocem i bochenkiem przyschniętego chleba, które wcisnęli jej jacyś obcy ludzie była zupełnie odarta z dotychczasowej rzeczywistości. Nie wzięła nawet szczotki, którą czesała swoje długie włosy. Nic nie wzięła. Straciła głowę i zaczęła krzyczeć, przestała dopiero tutaj, w wagonie, pośród obcych, przerażonych ludzi i miarowego stukania obojętnych kół. Marysia lekko posapywała przez nos – znowu ma katar. Kobieta zamknęła oczy. Z modlitwy nic nie wyszło.

Nie wiedziała, dokąd jedzie. Nie wiedziała, że po strasznej podróży, z której wyjdzie oszpecona na całe życie i chora, czeka ją lepianka w Kazachstanie, wszy, choroby i głód. Może lepiej, że nie wiedziała. Nie przetrwałaby miesięcznej podróży z tą wiedzą.

Ta historia nie jest zmyślona. Wydarzyła się naprawdę. Podobnie, jak tysiące innych, a jakże podobnych historii. Historii, które wydarzyły się osiemdziesiąt pięć lat temu i które dzieją się teraz.

Wczesnym rankiem 13 kwietnia 1940 roku ponad pół setki mechanicznych egzekutorów Najsłuszniejszej Woli, składających się z żelaznej, dymiącej parą głowy i niezliczonej ilości drewnianych, następujących po sobie segmentów, wywiozło do Kazachstanu ponad sześćdziesiąt tysięcy osób. Byli to przeważnie najgroźniejsi dla sowieckiego systemu „wrogowie ludu”: matki z kilkuletnimi bądź nawet nienarodzonymi jeszcze dziećmi, ślepi staruszkowie, marudzące babcie, jednonodzy weterani, cały ten niepodlegający żelaznym prawom wojny i niemożliwy do wykorzystania przy jakiejkolwiek uczciwej, socjalistycznej pracy, pański pomiot. Większość z nich łączyło jedno: ich mężowie, synowie, ojcowie, bracia czy szwagrowie kilka miesięcy wcześniej stawili zbrojny opór Niezwyciężonej Robotniczej Armii. Albo przynajmniej znaleźli się w jej pobliżu. Wiele lat później nazwie się tych nieszczęśników „rodzinami katyńskimi” – w ten kwietniowy poranek byli jednak po prostu bliskimi kilkunastu tysięcy mężczyzn oraz jednej kobiety, których losy miesiąc wcześniej ostatecznie przypieczętował towarzysz Stalin, kładąc swój zamaszysty podpis na decyzji politbiura WKP(b), mówiącej o definitywnej likwidacji polskiego problemu… Decyzja zapadła 5 marca 1940 r, zaś 3 kwietnia tegoż roku ruszyły transporty śmierci. Później było strzelanie w tył głowy.  W chwili, gdy ruszały na wschód kwietniowe wagony z matkami, córkami i żonami, wciąż jeszcze trwała rzeź ich ojców, synów i braci.

Z rzekomo wyzwolonych terenów tak zwanej Zachodniej Białorusi wywieziono w nieznane  27 tysięcy osób, czyli ponad 8 tysięcy rodzin. Resztę, czyli blisko 34 tysiące ludzi, stanowili mieszkańcy „Zachodniej Ukrainy”, również przez Sowietów „wyzwolonej”. Ciekawie przedstawiał się rozkład narodowościowy tego kontyngentu wygnańców: wśród deportowanych 69 % stanowili Polacy, 13 % Białorusi, 12% Ukraińcy, 4 % Żydzi. Rdzenni Rosjanie stanowili w tym kontyngencie ok. 1,5 %. Liczby są nieprecyzyjne. Dawało to jednak około 41 tysięcy Polaków, 7700 Białorusinów, 7100 Ukraińców, 2400 Żydów i ok. 900 Rosjan. Zgodnie z dyrektywami NKWD rozmieszczono tych nieszczęśników w Północnym Kazachstanie, głównie w obwodach: aktiubińskim, akmolińskim, kustanajskim, pietropawłowskim, karagandzkim, semipałatyńskim, pawłodarskim i północnokazachstańskim. Warto tu wspomnieć o jeszcze jednej liczbie. Według różnych, niezależnych od siebie badań, 65 do 70% całości transportów stanowiły kobiety. I dzieci.

Wrogowie ludu.

NKWD wymyśliła nawet nazwę dla tych wrogów: administratywno-wysłane. Administracyjnie zesłani, czy też przesiedleni.  Kara miała trwać lat dziesięć. Władze kazachskiej republiki socjalistycznej raportowały, iż ponad 35 tysięcy z tych administratywno-wysłanych rozpoczęło swoją reedukację w kołchozach, blisko 18 tysięcy w sowchozach, szczególnie zaś sprawną, wyselekcjonowaną podgrupę, liczącą 8 tysięcy dusz, skierowano do budowy dróg i wydobycia złota w złowrogiej kopalni Majkain Zołoto w okolicach Pawłodaru.

Większa część zesłańców pochodziła z miast i miasteczek. Dzieci, kobiety, stare babcie i niedowidzący staruszkowie umierali, grzebiąc tępymi kilofami w jałowej ziemi. Albo w lepiankach, pełnych wszy i blaknących wspomnień. Albo zżerał ich tyfus. Według wszelkich dostępnych badań, śmiertelność tej grupy zesłańców, nazwanej po latach „Drugą wielką deportacją” była ogromna i przygnębiająca, większa niż w pozostałych trzech głównych falach deportacyjnych. Nikt jednak do dnia dzisiejszego nie jest w stanie podać dokładnej (czy choćby zbliżonej) liczby ofiar.

*

Marysia przeżyła. Jej matka również. Jedząc trawę, kradnąc, walcząc z głodem, chorobami, beznadzieją i upodleniem, czekały na Michała, który przecież siedział w sowieckim obozie jenieckim. Wojna się kiedyś skończy, wrócimy do domu i tam się spotkamy. Nie wiadomo, co stało się z amantem z NKWD. Marysia poszła do radzieckiej szkoły, śpiewała piosenki o Leninie i uczyła się na pamięć wierszyków o przyjaźni narodów. Cały czas czekała na dzień, w którym spotka wreszcie swojego tatę. Nie wiedziała wtedy, że to czekanie rozciągnie się na dziesiątki lat.

A tysiące kilometrów od dukającej po rosyjsku Marysi, pod brzozami w katyńskim lesie, każdej kolejnej wiosny dziwnych i strasznych lat czterdziestych, kwitły poziomki. Były tak wielkie, że miejscowi, pełni przesądów i zabobonów, bali się je zbierać…


Ilustracja: Transport więźniów odkrytymi ciężarówkami w okolice Kotłasu (obwód archangielski), luty 1940 – rysunek nieznanego łagiernika (IPN Łódź)