PARTNER PROJEKTU:

thumbnail Rekomendacje

Człowiek z krwi i kości. Jerzy Radziwiłowicz

Łukasz Maciejewski
Rekomendacje Łukasz Maciejewski

Birkutów było bardzo wielu. Potwierdza to Aleksander Ścibor-Rylski, pisząc, że pomysł tak naprawdę wyszedł od Jerzego Bossaka, który chciał udokumentować, co dzieje się z dawnymi bohaterami Polski Ludowej. I wtedy odkrył, że mieszkają w jakichś ruderach, nikt o nich nie pamięta. To było wstrząsające, potworna deziluzja. Ktoś nas oszukał, ale kto? Państwo? Bóg?

Andrzej Wajda tak opowiadał mi przed laty o Człowieku z marmuru: „Scenariusz Ścibora-Rylskiego to najlepszy oryginalny scenariusz, jaki kiedykolwiek miałem. Już w nim najistotniejszy był moment obrony racji robotniczych: robotnik ma swoje prawa i sam może egzekwować je od władzy. System czegoś takiego nie przewidywał, robotnika miała reprezentować władza robotniczo-chłopska. (…) Poznając historię Birkuta, Agnieszka staje się kimś innym, dojrzewa. Zaczyna z dystansem – niezły temat, można z niego coś zrobić – a potem nagle się okazuje, że to jest jej temat. Pokolenia się zazębiają, nowa Polska nie zaczyna się od nowego pierwszego sekretarza, a ci młodzi ludzie nie pozwolą sobie odebrać tego, co uważają za słuszne. To jakby prefiguracja „Solidarności”, dlatego tak łatwo było mi potem zrobić Człowieka z żelaza. Kiedy pytam, czy wtedy ktokolwiek myślał o kontynuacji, słyszę od Jerzego Radziwiłowicza:

– W żadnym wypadku. To miała być zamknięta opowieść, jeden film. Pomysł drugiego filmu powstał dopiero w trakcie strajku sierpniowego. Andrzej Wajda mówił, że to stoczniowcy podpowiedzieli mu, żeby nakręcił drugą część filmu sprzed lat i podrzucili tytuł. Człowieka z marmuru kręciliśmy w ’76 roku. Kto wtedy mógł przewidywać, co się zdarzy cztery lata później? Wajda musiałby być prorokiem.

Pytam zatem, jak to było na początku.

– W pierwszej wersji scenariusza Człowieka z marmuru Aleksandra Ścibora-Rylskiego, z lat sześćdziesiątych, historia Birkuta kończyła się inaczej. Mateusz idzie do szkoły. W pierwotnym ujęciu z 1963 roku Agnieszka i Mateusz spotykali się, kiedy on był w szkole, ponieważ postanowił nadrobić braki w wykształceniu. Jeżeli w scenariuszu mamy jego powrót z więzienia w roku ’56, po trzech–czterech latach Birkut jest ciągle młodym człowiekiem i może chodzić do szkoły, ale ponieważ film kręciliśmy wiele lat później, trzeba było wymyślić coś innego. Dużo było na ten temat rozmów: co się w ogóle z Birkutem stało, gdzie on jest, czy w ogóle jest, co robi, kim jest. To najtrudniejsze zadanie: decyzja o tym, kim na końcu jest bohater, który nam zniknął z oczu na dwadzieścia lat, bo przecież tyle czasu minęło. W scenariuszu Ścibora, w części dopisanej w latach 70. nie było końcowej sceny, spotkania Agnieszki z synem Birkuta. W ogóle z tym scenariuszem różne były przymiarki, podejścia, pomysły i gdzieś po drodze zrodził się pomysł, że żona Birkuta spodziewa się dziecka. Potem Wajda zdecydował, że pojedziemy do Gdańska w tej sprawie. Tam spotkają się syn Birkuta i Agnieszka. Pod Stocznią Gdańską Maciek mówi Agnieszce tylko jedno zdanie: „Ojciec nie żyje” i wszystko jest dość jasne; nic nie jest powiedziane konkretnie, a wszystko jest zrozumiałe i otwarte. No i wyszło zakończenie, które pozwoliło gładko przejść do Człowieka z żelaza, kiedy zaszły odpowiednie okoliczności, których się zresztą nikt nie spodziewał.

To jest o tyle złożone, że patrzymy na to, co się działo wówczas w Polsce, z naszej perspektywy, z perspektywy ludzi, którzy znają historię, oraz z pozycji ludzi o innym starcie życiowym. Jesteśmy z miasta; nasza droga życiowa to była szkoła, studia. A tu mamy do czynienia z człowiekiem, który wywodzi się z wiejskiej biedy i przed którym nagle, paradoksalnie dzięki zniszczeniom wojennym otwierają się możliwości awansu społecznego. Jego aspiracje są zupełnie inne niż nasze: będzie miał pracę i zostanie nawet, być może, mistrzem murarskim.  Może to naiwne, ale on wierzy w to, że kiedy skończył się koszmar wojny, musi zacząć się normalne życie i teraz idziemy do przodu. On w to wierzy aż do momentu, w którym zaczyna się orientować, jak przekłamane jest to, czym go poją, jakich haseł używają i co się dookoła konstruuje.

Naiwność – być może, ale z tymi warunkami, z tymi zastrzeżeniami, że chodzi o naiwność człowieka, którego punkt widzenia musi się dokładnie określić i którego horyzont się poszerza w trakcie tego, co się z nim dzieje.

Mam wrażenie, że takich naiwnych ludzi – jeżeli tak to nazywamy – było wielu. Ludzi, przed którymi otwierały się wówczas możliwości życiowe. Nie mówię o tych, co w swojej naiwności czy nienaiwności wskoczyli chętnie na ten wózek i zaczęli cynicznie robić kariery. Myślę o wielu innych, którzy zobaczyli dla siebie możliwość nowego startu.

Ktoś ich oszukał. Ktoś wykorzystał to, co pan nazywa naiwnością, dla budowania innej rzeczywistości niż obiecywał. Genezy tego, co się stało w latach 70., trzeba szukać w pokoleniu ich ojców. Niech pan pomyśli o tym, że mieliśmy już wcześniej Poznań. W latach 70. doszło do ogromnego kryzysu ekonomicznego. Impulsem do tego, co się stało, były pieniądze. Ceny, nie ideologia. To zostało świetnie skanalizowane, również ideowo, na przykład przez KOR. Za Gierka, który nastał po siermiężnym Gomułce, Polska zaczęła się nagle zmieniać, nabierać jakichś kolorów, pojawiły się towary, zaczęli produkować maluchy, pojawiły się cytryny. Łatwiej można było uzyskać paszport. Zrobiło się przestrzenniej, przestronniej, jakby ktoś otworzył okno w tym podobno najweselszym baraku obozu socjalistycznego.

Okazało się jednak, że to wszystko było na krótki czas i za pożyczone pieniądze, a poza tym Gierek nie miał pomysłu, żeby jakąś rewolucję ustrojową robić. Wręcz przeciwnie, zasiadał na tronie władcy i zależało mu, żeby w tym ustroju się utrzymać.

Dopytuję:

Człowiek z marmuru cały czas jest bardzo wiarygodny, a przecież nie mogliście pamiętać tych czasów, poza Wajdą, który był przecież nawet w Nowej Hucie w latach 50., gdzie Petelski kręcił dokument.

– Wajda był wtedy dorosłym człowiekiem, my byliśmy dziećmi. Powiedzieli nam, że stalinizm był. Ja tego nie pamiętam. Dowiadywaliśmy się tego z pewnych dokumentów, które nam Andrzej pokazywał. W młodych ludziach z tamtego czasu było coś jasnego. Oczywiście propagandowy film można zrobić zawsze pięknie, ale coś nieskłamanego było w ich jasności, w ich szczerości. Rozmawiałem z Andrzejem, jak on to widzi, o jakiego człowieka mu chodzi. No i z różnych przymiarek powstał portret, który znamy z ekranu. Na przykład z improwizowanego jeszcze przed zdjęciami wywiadu z Birkutem prowadzonego przez Agnieszkę Holland, która była wtedy pierwszą asystentką Wajdy. Ubrali mnie w jakiś podkoszulek i dość jasnym światłem oświetlili bladą, czarno-białą sylwetkę. Ona mi zadawała pytania, ja odpowiadałem. To trafiło do filmu, ta przymiarka. Wajda pokazał mi to i powiedział: „Tego człowieka chcę oglądać”. Dla mnie to był znakomity punkt wyjścia. Zanim zaczęliśmy zdjęcia, zobaczyłem bohatera. Jeżeli jest konkretny człowiek u początku, łatwiej takiego bohatera nawarstwiać później.

*

Radziwiłowicz to zawsze było ważne nazwisko. Genialny Henryk w Ślubie Gombrowicza, tytułowy Faust w sztuce Goethego w jego wykonaniu były dla mnie niegdyś lekcją stylu, talentu, aktorskiej charyzmy. Rozmowa z Jerzym Radziwiłowiczem stanowiła zatem dziennikarskie marzenie oraz wyzwanie, któremu starałem się podołać.

Sceniczni i filmowi bohaterowie Jerzego Radziwiłowicza mają świadomość dychotomii wpisanej w ludzką egzystencję, której ramą jest zło nicujące się z dobrem, piękno z turpizmem, życie ze śmiercią. W jego scenicznych i filmowych portretach przegląda się niezmiennie niespokojna kondycja naszych czasów. Birkut w Człowieku z marmuru, Tomczyk w Człowieku z żelaza Wajdy, Reżyser z Pasji Godarda, Gajewski z serialu Glina Pasikowskiego, a w teatrze chociażby Myszkin z Nastasji Filipowny i Raskolnikow w Zbrodni i karze Dostojewskiego, Kaliban w Morzu i zwierciadle Audena tworzą imponującą galerię postaci wyjątkowych, które w trakcie seansu przechodzą metamorfozę. Od ciszy (istnienia) po krzyk (przeznaczenia).

Gdy Wajda zaczynał swoją pracę, Radziwiłowicz miał już za sobą kilka ról. Zagrał w krótkim czasie w kilku filmach, na przykład w Drzwiach w murze Stanisława Różewicza. Ale do Człowieka z marmuru nie było castingu.

Radziwiłłowicz:

Kiedy pojawiłem się w obsadzie Człowieka z marmuru, od czterech lat byłem w Starym Teatrze i zagrałem w filmie Różewicza. Spotkanie ze Stanisławem Różewiczem – na szczęście potem były kolejne – to było wspaniałe przeżycie. Wajda po prostu zaproponował, żebym ja to zagrał. Powiedział, żebym przeczytał scenariusz Ścibora, jest w książce. Książkę wypożyczyłem z biblioteki i przeczytałem. Nie miałem zdjęć próbnych w tym sensie, żebym stawał do konkursu. Moje zdjęcia próbne to była przymiarka do postaci.

*

Wydaje się, że w 1976 roku to był jednak jakiś cud, że ten film mógł w Polsce powstać. Człowiek z marmuru jest naprawdę odważny, mówi otwarcie o rzeczach, o których polskie kino wcześniej nie rozmawiało. Czytałem na przykład, że pomógł wtedy Tejchma. Andrzej Wajda to wiele razy opowiadał. Ale oczywiście aktorzy, w tym Radziwiłowicz, nie mieli nic wspólnego z rozmowami, które się odbywały dookoła. Formalnie ciekawym pomysłem Wajdy było filmowanie archiwaliów z udziałem nowohuckich robotników na nowo.

Radziwiłowicz opowiada, że w ekipie Birkuta byli prawdziwi murarze, żeby ta robota jakoś wyglądała. Po latach żartobliwie wspomina taką scenkę:

– Trwają zdjęcia. Czekamy, jak to w filmie, bo musi pan pamiętać, że w filmie się głównie czeka. Siedzimy i czekamy, aż nas poproszą na próbę czy na zdjęcia. I oni w pewnym momencie tego nie wytrzymali. Przecież mieli umowę i płacili im za pracę wykonaną, a my siedzieliśmy w baraczku i paliliśmy papierosy. Jeden z nich nie wytrzymał i mówi: „Co się tu, do cholery, dzieje? Za co nam płacą, przecież my nic nie robimy?”. W nich zrodził się bunt. Skoro dostają pieniądze, to chcieliby jakoś uczciwie na nie zapracować. Nie bardzo rozumieli, o co chodzi w tym wszystkim. To mi się niezmiernie spodobało. Nawiasem mówiąc, bardzo mili faceci.

*

Niemal cała ekipa Człowieka z marmuru – poza Wajdą – składała się z młodych ludzi. Krystyna Janda pojawiła się po raz pierwszy na ekranie. Operator Edward Kłosiński również był bardzo młody, choć miał już na koncie parę pięknych filmów, z Wajdą właśnie. Debiutował scenograf Allan Starski, Agnieszka Holland jako drugi reżyser.

– Czy ekipa miała poczucie, że to będzie tak ważny film?

Radziwiłowicz kręci przecząco głową.

– Ale było poczucie, że to jest dla Andrzeja film niezwykle istotny. Ja tego przekonania zacząłem nabierać w trakcie filmu. Nie będę oszukiwał, że od początku wiedziałem, jak ważną rzecz robimy. Z mojego punktu widzenia była to – oglądana od strony ludzkiej – historia bohatera i to mnie szczególnie zajmowało. Zachowania Mateusza w różnych okolicznościach, które dopadają go, otaczają. Bardziej interesował mnie człowiek, którego grałem, niż wymowa filmu. Nie chcę oszukiwać, że harowałem z jakimś głębokim poczuciem misji nad jednym z najważniejszych filmów PRL-u. Tak nie było. W filmie jest taka scena – rozmowa w pociągu po oparzeniu cegłą, kiedy Birkut zaczyna stawiać pytania sobie i koledze: „Za co nas mogą nie lubić?”, „Dlaczego?”. Rodzi się w nim pierwszy niepokój i próba zrozumienia, o co chodzi.

To przecież nie jest tak, że Birkut w pewnym momencie wali pięścią w stół i mówi: „Przechodzę do podziemia” czy „Idę do lasu”. Nie. Cały czas mówimy jednak o człowieku, który ma swoje określone pochodzenie, dość ograniczone możliwości intelektualne. Zresztą iluż ludzi z najwyższym wykształceniem z równą wiarą poszło w komunizm. Historycy się nad tym zastanawiają. Przecież z jednej strony mamy takich ludzi jak Birkut – no, to jest akurat sztuczna postać – a z drugiej wypowiedzi intelektualistów, którzy mówią, że oni w to szczerze wierzyli.

Z trzeciej strony mamy i takich, którzy mówią: „To co, oni tacy mądrzy i nie wiedzieli? Ja wiedziałem od razu, u nas się wiedziało”. To są złożone, niejednoznaczne problemy. Oczywiście wiem, że można kogoś osądzić za jeden czyn i potem nic już tego nie odkupi w naszych oczach. Można robić i odwrotnie – ponieważ kogoś uważa się za świętego, każde świństwo mu uchodzi. Może być różnie. I dlatego ten film wcale nie jest tak jednoznaczny.

Kręciliśmy scenę w baraku przed biciem rekordu. Karmią tam Birkuta, jedzenie na stole, kawkę mu dają, papieroska. No i nakręciliśmy to. I tak nam się to wszystko podobało, że tak się nad nim rozpływają, tak mu wszystko podają, król życia – nawet papieroska dostał: „Proszę bardzo, niech pan przypali”. Taki dumny się wtedy zrobił jak paw.

Potem Andrzej pokazał mi te materiały i zapytał, co o tym myślę. Powiedziałem, że chyba popełniliśmy błąd, bo gdyby on się tak zachował, to nie ma reszty filmu. „Też tak myślę – powiedział. – „Dekoracja jeszcze stoi, przekręcimy to”. Mój bohater miał prawo poczuć się dobrze. Taka chwila szczęścia. Tak, ale w tym momencie zaczęliśmy właśnie kpić z tego człowieka. W scenie w baraku jakoś z niego zakpiłem. I zobaczyłem, że nie wolno, żeby on się tak zachowywał, nie wolno z niego kpić. Jeżeli się zakpi z tych ludzi, to film jest o niczym.

Przypomniał mi się tytuł filmu odnalezionego przez filmową Agnieszkę Oni budowali nasze szczęście. Można się zastanowić, za jaką cenę to szczęście jest budowane? Czy to było szczęście?

Można się najpierw zastanowić nad hasłem „szczęście”. Zacznijmy od tego, a potem mówmy o cenie. Ale mógł być taki moment. Mówi pan o tym paradokumencie Oni budowali nasze szczęście, który pokazuje mieszkanie budowane w bloku. Z zachwytem pokazują nam mieszkanko, klitkę – może tam są ze dwa pokoje, całość ma ze czterdzieści metrów z kuchnią i łazienką. Jeśli ktoś z jakichś warunków, powiedzmy bardzo mizernych, z barakowozu robotniczego przenosi się do takich luksusów, mógł to być dla niego moment szczęścia. Lecz gdy się potem okazuje, że to jest szczyt możliwości, że nic większego niż te czterdzieści metrów nie da się nigdy uzyskać, to zaczyna się inaczej myśleć.

– Czy te postaci: człowiek z marmuru, człowiek z żelaza, Birkut, Tomczyk uosabiają pewną zbiorowość, są także jej portretem?

Nie, to nie jest żaden portret zbiorowy. Birkut jest jednym z tych ludzi, ale całej zbiorowości nie uosabia. Podobnie Tomczyk. Jest jednym z przywódców, prawda? Jeżeli zaś mówimy o przywódcy, to taka postać wyrasta ponad zbiorowość. W ogóle nie mam wrażenia, żeby jakikolwiek bohater, konkretny bohater, przedstawiał portret zbiorowy. W Człowieku z żelaza jest jakiś portret zbiorowości dlatego, że za tymi ludźmi, za bohaterami, z nimi i za nimi – jeżeli oni są przywódcami – stoi ogromna grupa ludzi, stoi siła strajkujących. I to jest może opowiadanie o zachowaniu jednego z nich czy paru z nich na tle portretu zbiorowego. Człowiek z żelaza jest zapewne bardziej portretem zbiorowym niż Człowiek z marmuru.

– Mówimy o filmach, które wpisały się w świadomość kilku pokoleń jako obraz nie tylko indywidualistów, ale i Polski. Dla mnie jest to też jakiś podręcznik historii, co w niczym nie umniejsza artystycznej rangi dzieła.

– Niech pan nie robi z kina czy z powieści podręcznika do historii. Oczywiście trochę żartuję. Ale nie po to jest kino, żeby uczyć historii, tylko po to, aby proponować takie czy inne spojrzenie na nią.

*

Premiera filmu odbyła w nieistniejącym już kinie Skarpa w Warszawie. Bardzo wzruszający moment oczywiście. A potem grany był w kinie Wars. Radziwiłowicz nie chodził pod kino, żeby oglądać gigantyczną kolejkę po bilety. Wiktor Woroszylski pisał, że podobno była to kolejka społeczna.

– To taki peerelowski zwyczaj, kolejka społeczna, każdy ma numerek i czeka. Ludzie umieli się zorganizować. Dlaczego mówimy o bałaganiarstwie w Polsce? Porządek był jak cholera. Zdaje się, że można było ten film wyświetlać tylko w jednym kinie. W gazecie było napisane, że seans zamknięty, tytułu nie podawali, ale i tak każdy wiedział, o co chodzi. Im mocniej to ukrywano, tym bardziej film zyskiwał. Były jakieś recenzje, ale przecież o tym, co czuli i myśleli widzowie, żaden recenzent nie mógł napisać. Cenzura czuwała. Potem zrobili więcej kopii. Podobno zgodę wydał sam Gierek, pozwolono puszczać film w większej liczbie kin w Polsce. Pamiętam, że w Krakowie film szedł w kinie Uciecha, naprzeciwko Teatru Kameralnego na Starowiślnej. Kiedy szedłem do Kameralnego grać, widziałem kolejki pod kinem. To, powiedziałbym, napawało dumą. Do tej Uciechy, tak mi kolega opowiadał, ludzie chodzili na Człowieka… po kilka razy. Jakiś pan podobno wstał tuż przed zgaszeniem światła na sali, poprosił o ciszę i powiedział: „Proszę państwa, ja teraz bardzo proszę, żeby się za głośno nie śmiać, bo ja trzeci raz na tym filmie jestem, a jeszcze wszystkich dialogów nie słyszałem”.

To był mocny film i miał rzeczywiście ogromne powodzenie, co nie wpłynęło w żadnym stopniu na werdykt jury na festiwalu w Gdańsku. Pamiętam tę fantastyczną scenę, kiedy wręczali nagrody. Siedzieliśmy na sali, na scenę wszedł jakiś minister, ktoś jeszcze. Rozdali wszystkie nagrody, nie wspominając ani tytułu naszego filmu, ani nazwiska Wajdy. Patrzyłem na minę tego ministra i kogoś tam jeszcze, kiedy ludzie zaczęli krzyczeć: „Wajda, Wajda”. Były gwizdy, a oni stali nieruchomo, twarze mieli martwe: „Możecie sobie gwizdać, nas to gówno obchodzi i tak to my tu rządzimy”. Porażający widok.

– Jest słynna historia o tym, że w Cannes wyświetlono Człowieka… na tajnym, nocnym pokazie…

Filmy na festiwale wysyła nie dystrybutor, który kupił film, tylko producent, czyli Film Polski. Francuskiego dystrybutora poproszono w liście, obok kontraktu, żeby w trakcie festiwalu nie pokazywał filmu, a on to zrobił. Pamiętam, w jaką konfuzję wprawił przedstawicieli Filmu Polskiego sukces Człowieka z marmuru w Cannes. Film został pokazany ostatniego wieczoru festiwalu jako niespodzianka i dostał nagrodę dziennikarzy; innej dostać nie mógł, bo nie był w konkursie. Mieli problem, jak się w Warszawie wytłumaczyć nie tylko z tego, że do tej projekcji doszło, ale że jeszcze film dostał nagrodę.

*

Fascynujące jest śledzenie losów Człowieka z marmuru. Pokochali go widzowie i krytycy. Pean na cześć filmu napisał słynny włoski pisarz Alberto Moravia: „Piękno tego wyjątkowego filmu leży w złożoności stosunku reżysera wobec postaci Birkuta, tego doskonałego w swojej pokorze przedstawiciela całej nieszczęśliwej, wyalienowanej epoki”. Opinia pisarza nie była odosobniona, międzynarodowy rozgłos filmu był zupełnie wyjątkowym zjawiskiem. Za granicą Człowiek z marmuru był filmem ważnym. Noc dziwnego, że kiedy na przełomie 1981 i 1982 roku Radziwiłłowicz się znalazł w stanie wojennym w Paryżu, bo kręcił film z Jean-Luc Godardem, telewizja francuska puściła Człowieka z marmuru. Odpryskiem tego było kilka przypadków w Paryżu, w metrze czy na ulicy, kiedy aktora zaczepiali ludzie. Pytali, czy to on, i mówili, że gdyby był w jakichkolwiek tarapatach czy czegokolwiek potrzebował, to tu jest ich wizytówka. To bardzo nie pasuje do stereotypu Francuza.

Ale „Człowiek z żelaza” powstawał zupełnie inaczej, już w innej atmosferze. Scenariusz został napisany podobno w sześć dni.

– Szybko się to działo. Jeżeli wpadli na ten pomysł, że można film zrobić, to chcieli go nakręcić jak najszybciej. I słusznie, bo to było tak gorące, że trzeba było robić natychmiast. Zdjęcia zaczęliśmy w grudniu 1980 roku chyba, a strajk się skończył 31 sierpnia. Napisać scenariusz, przygotować produkcję, zorganizować cały film, zdążyć go zrobić i pojechać z nim w maju następnego roku do Cannes, do konkursu. Wyjątkowy ekspres.

– Co najbardziej różniło Człowieka z żelaza od Człowieka z marmuru?

Różnice są widoczne gołym okiem. W tamtym był dopracowany, wypieszczony latami scenariusz. Opowieść o Mateuszu Birkucie to czasy wcześniejsze, sprzed dwudziestu kilku lat. Tutaj wchodzimy w rzeczywistość, która się dzieje, w opowieść o okresie, który się nie skończył. To, że się skończył strajk i podpisano porozumienia, to była jedna rzecz. I na tym się kończy film. Ale to jest film. A co się dzieje dookoła, kiedy ten film kręcimy? Dookoła jest pożar w burdelu, wszędzie chcą strajkować, wszyscy są niezadowoleni, coś się organizuje, coś się przekształca, jest jakaś magma, która nie wiadomo w co się przetworzy. Opowiadając niby zamkniętą historię o Sierpniu, nie można było nie być pod wpływem tego, co się działo dookoła, co jest dalszym ciągiem tej historii. I tych ludzi, którzy tam byli wokół, w stoczniach. Poza tym, wszyscy byliśmy wtedy niesieni tym, co dał ten sierpniowy miesiąc w stoczni – zwycięstwem. W pewnej mierze można powiedzieć, że Człowiek z żelaza był zrobiony w jakimś uniesieniu. To może wyróżnia go wśród innych.

Z dwóch odsłon Człowieka…, która z perspektywy czasu wydaje się panu istotniejsza dla pana rozwoju?

– Obie. To są, z perspektywy czasu, dwie różne rzeczy. Długo uważałem Człowieka z marmuru za lepszy film od Człowieka z żelaza, doskonalszy. Ale kiedy Człowieka z żelaza obejrzałem po latach, zobaczyłem, że ten film nabiera wartości. Niczego nie traci – wręcz zyskuje. Człowiek z marmuru jest taki sam, jest wspaniały.

*

W 2012 roku wydaliśmy książkę Wszystko jest lekko dziwne, z której pochodzi przypomniany przeze mnie fragment opowieści Radziwiłowicza o Człowieku z marmuru i Człowieku z żelaza.

Aktorski kunszt Jerzego Radziwiłowicza jest kwestią oczywistą, natomiast sam bohater przez lata pozostawał enigmą. W nielicznych wywiadach zawsze powściągliwy, od wielu lat bierze aktywny udział we wszystkim, co istotne w polskim teatrze, ale równocześnie funkcjonuje poza centrum, obok celebryckiej wrzawy. Stanowi rzadki, cenny aktorski kruszec, który prawdopodobnie odchodzi do lamusa. Typ aktora z innych czasów, z trochę lepszych obyczajów, kiedy status występowania na scenie, uczestnictwa w filmowym lub teatralnym cudzie (albo w nieszczęściu) miał znaczenie nie tylko dla garstki krytyków, ale także dla wszystkich współuczestników spotkania. Widzów, aktorów, reżysera, scenografa. Z każdej strony zawodowej polifonii nastrojów wyłaniał się gest wspólny – szacunek: aktora dla scenicznego partnera, reżysera dla widza, teatru dla kultury.

Przyjmując więc propozycję wydawnictwa na wywiad rzekę, precyzyjnie określiliśmy cele. Nie chcieliśmy żadnej laurki, uładzonych na wysoki połysk pytań i odpowiedzi. To miała być prawdziwa rozmowa dwojga zainteresowanych sobą osób. Bohatera i dziennikarza, Jerzego Radziwiłowicza i moja. Czasami sympatyczna, często chropowata i dygresyjna. Dialog, a nie monolog autoryzowany. Nie trzymaliśmy się chronologii, ale staraliśmy się pamiętać o wszystkim, co w biografii Jerzego Radziwiłowicza miało znaczenie.

Z książki, jak twierdzili krytycy i czytelnicy, wyłonił się portret wrażliwego artysty, świadomego, intelektualnego, precyzyjnego, zajmująco opowiadającego o swoich teatralnych doświadczeniach – współpracy ze Swinarskim, Wajdą, Jarockim, Grzegorzewskim („Lubię wiedzieć, w jakich rejonach się poruszam, kim jest mój bohater, do jakiego świata przynależy. Wydaje mi się, że tę cechę przejąłem od Jerzego Jarockiego, który szukał sensów wokół adaptowanego tekstu. Tropił apokryfy, inedita, precyzyjnie analizował konteksty. I od Konrada Swinarskiego”). Wspominającego też role i pracę na planie ze Stanisławem Różewiczem („To jest twórca absolutnie kompletny, a jego poezja to umiejętność nazywania rzeczy w sposób niezwykle prosty, bez jednego zbędnego słowa. Krótki wers, krótkie sformułowanie, a otwiera światy”), Kazimierzem Kutzem, Jakiem Lasalle’em, Michelem Piccolim („Piccoli chodzi, chodzi i nagle zaczyna się przypieprzać, zaczyna robić mi awanturę, zaczyna mnie wyzywać od marnych aktorów, że co ja sobie wyobrażam, ja – słaby polski aktor”).

Każde moje spotkanie z Radziwiłowiczem było niespodzianką. Temat wyjściowy kończył się nieoczekiwaną pointą, niektóre motywy powracały w naszych rozmowach niczym bumerang, inne z przekonaniem odrzucaliśmy. Pan Jerzy namawiał mnie do zadawania trudnych pytań, „nie na temat”, dotykających obyczaju czy poglądów, o których po raz pierwszy mówił tak otwarcie. Aktorstwo, kino i teatr były oczywiście na pierwszym planie, ale duże znaczenie miały także kwestie poboczne: polityka, historia, podróże, literatura, muzyka. Radziwiłowicz opowiadał z pasją i dystansem; czasami refleksyjny, częściej dowcipny. Mam wrażeniem, że odważne, politycznie niepoprawne poglądy bohatera niespostrzeżenie ułożyły się w coś na kształt wieloznacznego portretu „człowieka myślącego”. Bohatera, który zadaje trudne pytania, szuka odpowiedzi i nieustannie się dziwi. „Lekko dziwny” jest przecież ten świat.

Nasze spotkania zaczęły się jednak od falstartu. W połowie lat 90. fatalnie spóźniłem się na pierwszy wywiad, do miesięcznika „Kino”. Nie znałem wówczas Warszawy, w żaden sposób nie mogłem trafić na umówione miejsce. Radziwiłowicz spokojnie poczekał na mnie czterdzieści minut, a kiedy, zawstydzony, zadałem pierwsze pytanie, które brzmiało: „Słynie pan z niechęci do udzielania wywiadów”, usłyszałem w odpowiedzi: „Wygląda na to, że akurat z panem trudniej się spotkać niż ze mną”. I tak było już zawsze. Kolejne rozmowy z Radziwiłowiczem były kwintesencją klasy, erudycji i poczucia humoru.

Ilustracja: archiwum autora