PARTNER PROJEKTU:

thumbnail Wehikuł czasu

Dwie podróże z Gdańskimi Lwami

Maria Malatyńska
Wehikuł czasu Maria Malatyńska

50 lat Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych

Pięćdziesięcioletnia historia to sprawa niebagatelna. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych, który narodził się w Gdańsku i Sopocie, a potem decyzją organizatorów, przekonanych przez władze polityczne, że warto skorzystać z naturalnej jedności organizmów Trójmiasta, by mieć lepsze warunki bytowe, przeniesiony do Gdyni – nabył po drodze całą masę miejscowych kolorytów.

Nie jestem wprawdzie jedynym widzem i uczestnikiem, który towarzyszy tej imprezie od początku, ale ponieważ byłam „od zawsze” i wszystko pamiętam, to pewnie takie wspominanie jest uzasadnione. A to w praktyce oznacza powrót do różnych filmów, do atrakcyjnych rozmów, do radości z corocznych oczekiwań na arcydzieła rodzimej produkcji i regularnych spotkań z dziennikarzami i filmowcami ze świata.

Pierwszy festiwal, jeszcze bardzo studencki, bo zaproponowany i współorganizowany przez słynny wówczas gdański Dyskusyjny Klub Filmowy Studentów „Żak”, dobył się w roku 1974. Szefem Klubu, a za chwilę pierwszym dyrektorem festiwalu był Lucjan Bokiniec, który świetnie znając rodzime możliwości, osadził pierwszą imprezę w Sopocie. Powód był prosty: były tam dwa podobne kina, przydatne do równoległych projekcji, i sporo akademików w pobliskich miejscowościach, nadających się na noclegi. Studencki charakter pierwszej imprezy, który idealnie sprawdzał się w całonocnych dyskusjach o filmie, pozostał dla wielu, zwłaszcza bardzo młodych uczestników, miłym „epizodem wakacyjnym”. No, może powakacyjnym, wszak to wydarzenie od początku wymyślone zostało na wrzesień!

Lecz dla całego środowiska filmowego taki festiwal był niewystarczający. Nie zaspokajał w żadnym stopniu ambicji stworzenia ogólnonarodowej imprezy, w której filmowe środowisko mogłoby samo przyjrzeć się swojej produkcji, a dodatkowo pokazać ją jak najszerszej publiczności. Potrzebne było więc większe forum. Czyli Gdańsk. I chociaż Gdańsk wystąpił już w pierwszej edycji festiwalu, gdy właśnie tam, w największym kinie Leningrad przy ul. Długiej, odbył się „początek” i „koniec” pierwszej imprezy, to przecież nadal było to niewystarczające. Początek festiwalu to była projekcja aktualnej, najatrakcyjniejszej produkcji, czyli filmu Potop Jerzego Hoffmana (kilka dni później zdobył pierwsze Złote Lwy Gdańskie), a na zakończenie widzowie zobaczyli stare Pokolenie Wajdy, jakby festiwal chciał przypomnieć o ciągłości historii polskiego kina.

Gdańsk zaznaczył więc swoją obecność. Chodziło jednak już wówczas o coś więcej. Prezentacja filmów na szerszym forum umożliwiała większy zasięg, łatwiej było dotrzeć do wielkich zakładów pracy i konfrontować swoje dzieła z różną widownią. Taki był wtedy, na początku, pomysł organizacyjny.

Ten zamysł, o charakterze propagandowym i w jakimś sensie populistycznym, co zarzucano niekiedy twórcom filmów, był także formą uspokojenia ich sumień, nierzadko przecież zapominali, że filmy robi się nie tylko dla kolegów i innych artystów, ale dla „prawdziwych ludzi pracy”. Pamiętam takie wyjazdy, na przykład do jakiegoś wielkiego zakładu pracy w Elblągu, a więc poza Trójmiasto. Tam akurat taka dbałość o dużą widownię sprawdzała się. Po latach zabieganie o różnych odbiorców uzyskało bardziej prostą formułę: podczas festiwalu prezentowane na nim filmy pojawiają się w różnych kinach Trójmiasta na zasadzie gościnnej atrakcji.

Po ośmiu latach pojawiła się jeszcze bardziej otwarta i wygodna przestrzeń, czyli Gdynia, która pozostaje miejscem festiwalowym do dziś. Zmiana ta została bardzo źle przyjęta wówczas przez środowisko filmowe. Wajda mówił wtedy z goryczą, że władza polityczna chciała ukarać festiwal za to, że za bardzo zbliżył się do Solidarności, do Stoczni, do ówczesnej rewolucyjnej materii, tworzącej niezwykłą symbiozę między filmowcami i stoczniowcami. I coś było na rzeczy. Festiwal długo był kuszony obietnicą lepszych warunków, nowocześniejszego kina, wyższej jakości ekranu, poczucia zmiany klasy. Tych zapowiedzi, że tylko w Gdyni impreza będzie mogła rozwinąć „skrzydła”, upodobnić się do wielkich światowych festiwali, było sporo. Bo Gdynia miała rozmach i ambicje. Każdy widział, że na schodach Pałacu Festiwalowego, który na co dzień jest po prostu znanym i zasłużonym Teatrem Muzycznym, dobrze wygląda czerwony dywan, wystrzałowe kreacje, blaski reflektorów i filmowe gwiazdy – a więc to wszystko, co tworzy klimat każdej takiej imprezy na świecie. Nawet jeśli ma być ona festiwalem krajowym. Odpowiedni anturaż zawsze podnosi prestiż i poprawia samopoczucie organizatorów! Dodatkowym wzmocnieniem atrakcyjności tego miejsca jest bezpośrednia bliskość morza, które niemal podpływa pod schody festiwalowe niczym w Cannes lub w Wenecji, a ówcześni organizatorzy wzmocnili ten efekt, zapraszając gości na bankiety odbywające się na statkach.

Były czasy… Bo teraz bankietów na statkach już nie ma, a poczucie „sprzedanej duszy” festiwalu „za zdradę Gdańska” utrzymywało się dosyć długo. Gdy dziś, z perspektywy pół wieku, patrzę na barwę i atrakcyjność tych festiwali, to myślę jednak, że przecież to nie ta gdyńska dbałość o atrakcje wpłynęła na specyficzny image polskiego filmu, na jego charakter, a może nawet na jego ambicję i odmienność tej sztuki w stosunku do innych artystycznych i twórczych wzorów czasu. A w konsekwencji – to nie atrakcyjność imprez zbudowała ambicje i świadomość polskiego kina.

To wszystko ukształtowało się w „latach gdańskich”, w bezpośredniej odpowiedzi na wydarzenia polityczne wokół festiwalu. Mieliśmy szczęście, że właśnie wtedy film i gorąca rzeczywistość tak bardzo zbliżyły się do siebie, że od tego czasu już zawsze film polski będzie wrażliwy na konteksty polityczne, będzie odsłaniał to, co niby wiedzieliśmy. Że, przynajmniej od czasów polskiej szkoły filmowej, czyli od pierwszych filmów Wajdy, Munka, Kutza i Morgensterna była to sztuka zaangażowana społecznie i wrażliwa na czasy historyczne. Tylko nie zawsze miała dość sprytu i determinacji, by walczyć z ograniczeniami cenzury i naciskami propagandy. Dopiero „czasy gdańskie” wzmocniły jej odporność.

Dlatego proponuję wejście „w głąb” czasów gdańskich. Niepowtarzalnych, ale wciąż niezmiernie dla naszego kina ważnych.        

*

Czy festiwal filmowy może wpływać na nastroje polityczne i być zagrożeniem dla władzy? Dziś, na szczęście, nie zadajemy sobie takich pytań. Ale były lata, gdy każde cykliczne zgromadzenie ludzi, tym bardziej ludzi z wyobraźnią i twórczymi pomysłami, zebranych w jednym miejscu, poddanych ciśnieniu wielkich emocji filmowych, mogło być, teoretycznie, zaczynem dla jakiegoś niepokoju. Tym zresztą tłumaczy się wieloletnią trudność w stworzeniu takiego festiwalu. Gdy wreszcie impreza powstała – władza, zawsze czujna, dozorująca każdy ruch twórców, na szczęście nie wszędzie wyczuwała niebezpieczeństwo. Bo przecież, gdyby była czujna, to festiwal na pewno nie powstałby w Gdańsku. Jeszcze nie mówiło się o rewolucyjności samego miejsca, taki temat pojawi się dopiero za kilka lat. Lecz rzecz odbywała się przecież w mieście doświadczonym mocno przez historię. Władze polityczne, zawsze obecne przy wszystkich festiwalach, kontrolujące wówczas nawet nagrody przyznawane przez tak zwane niezależne jury, bardzo dbały o to, by coś się komuś nie kojarzyło.

Więc jak wytłumaczyć to, że nikt nie zauważył, iż zaledwie kilka lat wcześniej, przed powstaniem festiwalu, w tym właśnie miejscu władza strzelała do robotników? To prawda – zmieniły się polityczne konteksty, od kilku lat panowała epoka gierkowska, luzowano zakazy, rządzący chcieli zatrzeć tragiczne ślady poprzedników i okazać się otwarci i wyrozumiali. Ale jednak?

Dobrze, że Stowarzyszenie Filmowców Polskich, które – co oczywiste – marzyło o takim festiwalu, gdzie można było nie tylko policzyć szable, ale także zaprezentować dorobek artystyczny publiczności, weszło w tę chwilę nieuwagi władz w sposób naturalny. Zresztą, to były takie czasy, gdy umiejętność poruszania się między cenzurą a „półkami”, na które władza odsyłała niewygodne filmy, pozbawiając je możliwości kontaktu z widzem, była prawdziwą miarą dojrzałości.

Kiedy tę własną dojrzałość filmowcy zauważyli?

Bardzo szybko: w 1977 roku, na dorocznym Forum Stowarzyszenia Filmowców Polskich, odbywającym się zawsze przy okazji festiwalu, całe środowisko filmowe wystąpiło przeciwko wiceministrowi kultury, który w strukturze ówczesnego resortu był zawsze szefem kinematografii. Ale to zaskakujące wystąpienie było tak naprawdę odpowiedzią na swoistą prowokację władzy: szef kinematografii, a był nim wówczas Janusz Wilhelmi, wystąpił z pomysłem maksymalnego ograniczenia produkcji filmowej w Polsce, deklarując, że wszelkie środki pójdą na telewizję, bardziej przydatną narodowi i bardziej wygodną dla twórców.

A lata siedemdziesiąte to dla polskiego kina okres powstawania znakomitych filmów, czas ogromnego bogactwa inwencji i znamiennej wymiany pokoleń. Powstawały dzieła dekoracyjne i wielkie, choćby nagrodzone rok wcześniej w Gdańsku, a więc Ziemia obiecana Wajdy i Noce i dnie Jerzego Antczaka, a także Śmierć prezydenta Jerzego Kawalerowicza, Sprawa Gorgonowej Majewskiego, Barwy ochronne Zanussiego, Pasja Różewicza i wiele jeszcze innych, głośnych dzieł z bieżącego, także festiwalowego repertuaru. A już wkrótce dojdą na festiwal filmy młodego pokolenie, czyli głośnego kina moralnego niepokoju, twórców skupionych w Zespole X stworzonym przez Andrzeja Wajdę. Pojawią się więc filmy Krzysztofa Kieślowskiego, Feliksa Falka, Wojciecha Marczewskiego, Agnieszki Holland. Czując swoją moc twórcy, i młodsi, i starsi, wystąpili już wtedy, w 1977 roku, z obroną prawa do własnej twórczości. To była chyba pierwsza taka wielka manifestacja wspólnoty środowiska filmowego.

Janusz Wilhelmi, człowiek inteligentny i błyskotliwy, nie rozumiał filmu i ludzi filmu, ale znał oczekiwania władzy. Przyszedł na miejsce uwielbianego ministra kultury Józefa Tejchmy, który stracił stanowisko dlatego, że dopuścił do produkcji i do rozpowszechniania najgłośniejszy film 1977 roku Człowieka z marmuru Andrzeja Wajdy.

Film Wajdy też się pojawił w programie tamtej imprezy. Ale jego wejście na ekran festiwalu było „pokrętne”: pojawił się, a więc dał dowód, że władza potrafi być tolerancyjna, ale obarczony został zastrzeżeniem, że nie wolno filmu nagrodzić ani o nim pisać pozytywnie. Jury obradujące pod kierownictwem Czesława Petelskiego posłuchało. Ale Jury Dziennikarzy, jedyne niezależne, nie musiało nikogo słuchać. Byłam w tym, pamiętam. Nagrodziliśmy więc Człowieka z marmuru ochoczo i natychmiast, czując, że to nie tylko najlepszy film festiwalu, ale wiedząc, że taką nagrodą wpisujemy się w wielką wspólnotę środowiska filmowego.

Informacja o przyznaniu nagrody dziennikarskiej natychmiast spotkała się z reakcją władzy. Czujnie wystosowała następne zakazy: nie wolno wręczyć tej nagrody na sali festiwalowej wraz z innymi nagrodami, a informacja o niej zostanie wykreślona z wszelkich rejestrów. I do dziś pamiętam, jak dzięki temu zakazowi udało się wymyśleć obrazową formułę, która przetrwała i w annałach, i we wspomnieniach. Nagrodę wręczyliśmy na schodach, przed wejściem do gdańskiego miejsca projekcji, czyli do budynku Naczelnej Organizacji Technicznej, tak zwanej Notówki. Nie pamiętam tylko, kto wymyślił, aby pierwszy i jedyny raz w dziejach festiwalu Nagroda Dziennikarzy była nagrodą rzeczową, a także kto wymyślił, jaka „rzecz-symbol” ma nią być. Bo to był pomysł jedyny w swoim rodzaju: pięknie opakowana, ale zwyczajna cegła, znaleziona gdzieś w Gdańsku, na jakimś podwórzu. Ale była taka sama jak ta, którą używał Mateusz Birkut do bicia rekordów budowlanych w powstającej Nowej Hucie. I taka sama, jaką mógł użyć, gdy rozbijał, co widzieliśmy na ekranie, bramę Urzędu Bezpieczeństwa w bezsilnym proteście wobec brutalności tej instytucji.

Cegłę wręczyliśmy. Było wzruszenie Wajdy i nasze też. Cała uroczystość trwała kilkanaście minut. Ale kolega, który wręczał tę naszą nagrodę, po powrocie do Warszawy stracił pracę. Pewnie dlatego, że władza musiała pokazać, że czuwa i wszystko wie.

Odmieniam tu słowo „władza” przez wszystkie możliwe przypadki, więc mieliby Państwo prawo zapytać, skąd ona tak szybko mogła reagować? Otóż ona była obecna zawsze. A w każdym zgromadzeniu ludzkim – tym bardziej. Pod postacią oddelegowanego do sprawy urzędnika, pod postacią nacisku na kogoś funkcyjnego, by telefonicznie zgłaszał nieprawomyślność itd. To dlatego „osaczenie władzą” było tak naprawdę formą naturalną.

Cała ta sytuacja z 1977 roku doczekała się jeszcze jednego protestu: Krzysztof Zanussi, obdarzony na tym festiwalu Złotymi Lwami za swoje znakomite Barwy ochronne, nie przyjął nagrody, słusznie dostrzegając, że władza chce podzielić środowisko, ustawiając go przeciwko Wajdzie.

Dziś, po latach, te wszystkie ważne gesty mogą się komuś wydawać podobne do dziecinnego przekomarzania się. Ale wówczas była to często sprawa życiowa. Inna rzecz, że takie to były czasy, w których cierpienia budowały także pozycję cierpiącego. Można to było sprawdzić, badając, jak zyskiwał na popularności film, który szedł na „półki”. Jaki był ważny! Jak ważny stawał się również reżyser takiego obrazu!

*

Najwyższa dojrzałość czasów gdańskich objawiła się jednak dopiero w roku 1980 – tak jak w całej Polsce. Ale tu było to szczególnie widoczne. Nigdy wcześniej i nigdy później tak bliskie spotkanie wielkiej historii i polskiego ekranu nie dokonało się tak spektakularnie. Nie ma w tym odrobiny przesady. Festiwal rozpoczął się wtedy 8 września. A było to dziewięć dni po podpisaniu Porozumień Gdańskich. Jeszcze w bohaterskiej Stoczni trwały śpiewy i modlitwy. Jeszcze ludzie „z miasta” ściskali ręce stoczniowcom, a każdy, nawet przypadkowy obserwator, czuł się po trosze bohaterem. Siła i zaskoczenie wydarzeniami układały się same w wielkość nie do końca wiadomą. Na dodatek miejsce naszych projekcji, owa wspomniana powyżej Notówka, mieściła się około 500 metrów od bramy Stoczni. Podobno ówczesny prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich, od początku i na zawsze głównego organizatora Gdańskiego Festiwalu, a był nim wówczas Andrzej Wajda, osobiście jeździł do Stoczni, do Lecha Wałęsy, by „zdobyć” pozwolenie na odbycie festiwalu.

A ja miałam dodatkowe szczęście, bo byłam wtedy, we wrześniu 1980 roku, po raz pierwszy w jury tego festiwalu. Z kilkoma, bardzo różnymi artystami, gdzie obok Wojciecha Marczewskiego i Krzysztofa Kieślowskiego, był wspaniały Tadeusz Makarczyński, dokumentalista czasów wojny, a obok świetnego operatora Mieczysława Jahody był nasz krakowski Jan Paweł Gawlik, dyrektor Starego Teatru w Krakowie, i kilku innych. Wszyscy oni, nie tylko publiczność i goście, ale także my, jurorzy, całe noce spędzaliśmy pod bramą Stoczni. Była w tym jakaś gorączka. Albo obawa, że nagle, gdy nas tam nie będzie, to wydarzy się coś nowego, ważnego. Filmy oglądaliśmy w międzyczasie. A w ostatnią noc festiwalu, o czwartej nad ranem dotarła do Gdańska i do Notówki zaskakująca przesyłka: ledwo zmontowany, gorący dokument Andrzeja Zajączkowskiego i Andrzeja Chodakowskiego Robotnicy ’80 – zapis gorących dni w Stoczni, przed podpisaniem Porozumień Gdańskich.

Źle mówię – przesyłka. Taśma nie została przesłana, przynieśli ją sami autorzy. Dwaj reżyserzy, którzy już nigdy później nie zrobili takiego, prawdziwie odkrywczego filmu. Żywość materiału – zniewalała. Jego niedokończony montaż, brak jakiejkolwiek obróbki, jakościowa nierówność ujęć, wydarzenia jakby rozgrywające się wprost na naszych oczach – wszystko to było tak niespodziewanym odkryciem zapomnianych możliwości języka filmowego, że budziło zachwyt i zdumienie. Ale to, co najważniejsze, tkwiło w samej materii: film był drobiazgowym zapisem faktów i nastrojów. Prawdziwych, montowanych wprost, aby niczego nie uronić, bez komentarza z zewnątrz. I po raz pierwszy, przy okazji tej właśnie prezentacji dokumentalnej padło określenie „prawdomówność”. Nigdy wcześniej i nigdy później już nie słyszałam tego określenia.

A na tę projekcję nad ranem zostali zaproszeni także stoczniowcy. Pamiętam, że przyszli wszyscy, na czele z Lechem Wałęsą.

To była niezwykła, niezapomniana noc. Bo przy tej okazji można było zrozumieć i zobaczyć, co to znaczy siła dokumentu i szacunek względem jego prawdy, w którą się nie ingeruje. A tymczasem kończył się „normalny” festiwal. Byłam więc i tu, i tu. I nie byłam w tym magicznym rozdarciu jedyna.

Pamiętam, że Złote Lwy dostał wówczas szlachetny i społecznie rzetelny film Kazimierza Kutza Paciorki jednego różańca, a wśród najwyższych nagród znalazł się także pierwszy „półkownik”, który zszedł z półek specjalnie na festiwal. To Wizja lokalna 1901 Filipa Bajona. A i wszystkie pozostałe nagrody zostały sprawiedliwie rozdzielone. Tylko nie mogę sobie przypomnieć, jak znaleźliśmy czas na ich obejrzenie. Została mi tylko pamięć tamtej, jedynej w swoim rodzaju – gorączki i radości. Tamtych rozmów nieskończonych, wszystkich ze wszystkimi. I jeszcze jedyny w swoim rodzaju obrazek: siedzącej na progu Notówki Agnieszki Holland, która w grubym zeszycie zapisywała wszystkich chętnych do „Solidarności”. Do dziś tylko z tamtym czasem kojarzy mi się ta nazwa. I od tych 45 lat mam tę samą legitymację. Ciekawe, czy gruby zeszyt Agnieszki Holland przetrwał?

*

Rok później już cały festiwal będzie się odbywał w cieniu I Zjazdu Solidarności. Pamiętam, że w wielkiej Hali Oliwii był taki tłum, że nawet nie zauważyłam, iż stałam pod ścianą przez sześć godzin. Festiwal był na tym Zjeździe przyjmowany z honorami. Pamiętni Robotnicy ’80 zrobili na stoczniowcach ogromne wrażenie, zwłaszcza gdy odnajdywali siebie na ekranie! Zeszłoroczna ich wizyta na Festiwalu nie była wyjątkiem. Andrzej Wajda, który był przecież w Stoczni w czasie strajku, i tu przemawiał, dziękował, zapewniał, że tak, jak przy narodzinach Solidarności, tak samo i teraz polscy filmowcy będą zawsze ze Związkiem, zaprosił wreszcie na swojego Człowieka z żelaza, który, nagrodzony Złotą Palmą z Cannes, otwierał festiwal. Jednym słowem trwał wspaniały, jak mówiliśmy później, karnawał Solidarności, choć nikt się nie domyślał, że będzie tak krótki.

Festiwal Gdański w 1981 roku był, jak w pigułce, odbiciem sytuacji w kraju. Euforii, która panowała, niekończących się rozmów, otwarcia się na drugiego człowieka – wydawało się, że nigdy o tym nie zapomnimy. A jednak…. Czy pamiętamy chociaż, jak myśmy się wtedy wzajemnie lubili? Ile było pogody i nadziei? Festiwal odbijał wszystkie nastroje, prezentując równocześnie i własną, filmową radość. Do dziś uważa się nawet, że był to najlepszy festiwal w całym pięćdziesięcioleciu! Może także dlatego, że obok 23 premierowych filmów – pojawiło się aż siedmiu, nieraz długoletnich „półkowników”: Spokój Kieślowskiego, Indeks Kijowskiego, Meta Antoniego Krauzego i inne, a obok tego zamknięty na „półce” od 14 lat film Skolimowskiego Ręce do góry.

Filmy festiwalowe były tym razem w dużej mierze rozrachunkami. Głównie rachowały się z PRL-em. Czuło się w nich jakąś bezwarunkowość i to nawet wtedy, gdy ukryte były w kostiumie historycznym. Jakby podświadomie każdy autor czuł, że trzeba się spieszyć. Z oceną, z krytyką, ze współczuciem nawet. Złote Lwy przypadły Agnieszce Holland za Gorączkę, niedaleko były Dreszcze Marczewskiego, W biały dzień Żebrowskiego, Wahadełko Filipa Bajona. Zdążył jeszcze w tamtym roku zadebiutować Juliusz Machulski małym arcydziełkiem, niepodobnym do niczego, czyli filmem Vabank. Nie walczył, nie protestował, nie opowiadał się po żadnej stronie. Ot, po prostu się cieszył! Może dlatego tak łatwo trafił w radość ogólną.

*

Ale to był już ostatni festiwal przed niespodziewaną przerwą. Historia, która lubi wchodzić w życie ludzi otwarcie lub podstępem i chyłkiem – tu weszła z zaskoczenia. Trzy miesiące po zakończeniu festiwalu nastał stan wojenny. A rozpoczął się, jak wówczas pisaliśmy, „od zaaresztowania kamer filmowych, od zakneblowania emocji i zamknięcia gdańskiego festiwalu”.

Powrót nastąpi dopiero w 1984 roku. I chociaż będzie to ponownie powrót do Gdańska, to przecież będzie to już nie ten Gdańsk, nie ci ludzie, nie te oczekiwania. Oczywiście film polski da sobie radę w każdej sytuacji. Rok 1984 przyniósł zdumiewającą różnorodność obrazów, od Dantona Wajdy, do Wielkiego Szu Chęcińskiego i przynajmniej dwa brawurowe arcydzieła: Austerię Jerzego Kawalerowicza i Seksmisję Juliusza Machulskiego.

Dalszych filmów też było mnóstwo! Takich zebranych z dwóch „czarnych lat” – było aż osiemdziesiąt. Filmy były, ale duch w nich upadł. I nawet wspaniały, „walczący” Gdańsk wydał się nagle mało pomocny dla nowej potrzeby krytycznego spojrzenia na świat.

Gdy patrzy się dziś od tej strony, to przeprowadzka festiwalu do Gdyni jest może bardziej zrozumiała? Bo w chwili zniechęcenia nowe otwarcie może być ratunkiem? Ale to już temat na inne opowiadanie.

Ilustracja: reprodukcja plakatu „Człowieka z marmuru” / Wikimedia Commons