PARTNER PROJEKTU:

thumbnail Spotkanie

Krzysztof Piasecki: Wychodzę na dwór (pole się u mnie nie przyjęło)

Majka Lisińska-Kozioł
Spotkanie Majka Lisińska-Kozioł

Komuna z komunią idą pod rękę. Od kilku lat znowu wyłażą z nas wszelakie złe cechy. A wyłażą, bo jest przyzwolenie na nienawiść, na niechęć do drugiego człowieka i mówienie o tym otwarcie. Znów zaczyna się robić szaro i przaśnie

Majka Lisińska-Kozioł: Pierwsza anegdota, która panu przychodzi na myśl.
Krzysztof Piasecki: Mężczyzna chce się ubezpieczyć się na życie. – Ile pan ma lat? – 82. – Nie ubezpieczamy takich starszych ludzi. – A to się tata zmartwi. – A to pan ma ojca? – Mam. – A ile on ma lat? – 102. – To wie pan co, niech pan przyjdzie z ojcem we wtorek. – A to się dziadek ucieszy. – To ma pan też dziadka? – Mam. – A ile ma lat? – 130. – To niech pan przyjdzie z dziadkiem i ojcem we wtorek o siedemnastej. – We wtorek o siedemnastej dziadek nie może. – Dlaczego? – Żeni się. – Chce mu się? – Nie chce. Musi.

Jest pan satyrykiem, kabareciarzem, a nawet dziennikarzem…
Dziennikarzem chyba nie.

A cotygodniowe felietony pisane na FB?
Ano tak. Trochę dziennikarzem także.

Tymczasem miał pan zostać inżynierem, mechanikiem albo kulturoznawcą. Zarabiał Pan na życie jako elektryk samochodowy, ślusarz i dekarz. Jak Adam Małysz…
Małysz naprawdę jest dekarzem? Nie wiedziałem.

Satyryk to według pana?
Obserwator życia, które jest, jakie jest. Czasami smutne, czasami wręcz nieznośne. Rolą satyryka, czyli również kabaretu, jest według mnie obśmianie rzeczywistości, dzięki czemu widz, który dotychczas na tę rzeczywistość był zły, zyska do niej dystans. Bo kabareciarz, proszę pani, nie zmienia rzeczywistości, ale sprawia, że świat może być ciut weselszy. Staram się więc zawsze patrzeć z wielu stron na to, co się dzieje. Nawet „Wiadomości” oglądam, żeby wiedzieć, czego dowiaduje się suweren. Oglądam też „Fakty” i też je łapię czasem na propagandzie.

Ma pan poczucie humoru?
Nigdy nie miałem problemu z poczuciem humoru. Chyba odziedziczyłem je po ojcu. I pomagało mi ono już we wczesnej młodości. W liceum byłem najmniejszy w klasie, w dodatku wyglądałem na młodszego niż wskazywała metryka. Gdyby nie moje poczucie humoru dziewczyny w ogóle by mnie nie zauważały. A tak zapraszano mnie na prywatki, żebym się powygłupiał i rozruszał towarzystwo, bo na imprezach z początku zwykle bywa smętnie, ludzie snują się po kątach. Zawsze miałem, i zostało mi to do dzisiaj, zdolność do zapamiętywania rzeczy śmiesznych. W „Podwieczorku przy mikrofonie” – była taka audycja swego czasu – spodobał mi się na przykład monolog Jerzego Ofierskiego; powtarzałem więc jego żarty wzbogacone o moje własne. Ktoś kiedyś słyszał oryginał i stwierdził, że moja wersja jest lepsza.

Zaczął więc pan żartować po swojemu?
Właśnie. A później chciałem grać na gitarze.

Elektrycznej?
Oczywiście. Ale w tym czasie kto chciał taką mieć, musiał ją sobie sam skonstruować. Ja też sobie taką zrobiłem i założyliśmy z kolegami zespół Duchy. Nie mieliśmy żadnych sukcesów, ale to nam nie przeszkadzało. Próbowaliśmy się przebić, bo byliśmy przekonani, że mamy talent. I może byśmy się nadal przebijali, ale wkroczyła moja mama i powiedziała, że oceny mam fatalne i jak tak dalej pójdzie, to będę powtarzał klasę; po czym zabrała mi gitarę, zamykając przede mną drzwi kariery na miarę Lennona i McCartneya.

Z czasem okazało się, że podejrzenia mamy co do dużej szansy na repetowanie były słuszne…
…bo wszyscy koledzy, którzy zostali w zespole, siedli na drugi rok. Jeden z nich, z którym byłem w wielkiej przyjaźni, obraził się na dobre; przestał w ogóle do mnie przychodzić, przestał dzwonić. Bardzo to przeżywałem. Traf chciał, że spotkaliśmy się po paru latach w tramwaju. Pracował wtedy w radiowęźle w miasteczku studenckim, nadawał audycje i zapytał, czy bym do niego nie dołączył. Dołączyłem. Byłem świeżo wyrzucony z Politechniki Wrocławskiej. Jakoś nie mogłem tam zagrzać miejsca, mimo że wybroniłem się przed relegowaniem już na pierwszym roku. Musiałem wtedy podejść do egzaminu komisyjnego z matematyki. Gdybym nie zdał, to by mnie od razu wyrzucili ze studiów. jednak zdałem i jeszcze chwilę przetrwałem tam jako żak. Ale co się odwlecze…

Wracając do audycji w radiu studenckim…
Nagrywaliśmy tam piosenki i powstał nasz zespół Brylantowe Spinki.

Skąd taka nazwa?
Bo gdy siedzieliśmy przy stole i dyskutowaliśmy o repertuarze, który będziemy prezentować, w radiu puszczano w odcinkach Trzech muszkieterów i opowiadano akurat o słynnych brylantowych spinkach, które królowa Anna Austriaczka podarowała księciu Buckingham. A gdy jej mąż Ludwik XIII, namówiony przez kardynała Richelieu, zażądał, by w nich wystąpiła na balu, do Londynu pojechał po spinki d’Artagnan. Tam okazało się, że dwie z nich skradziono. Zwróciliśmy uwagę na te brylantowe spinki i taka nazwa dla zespołu wydała nam się idealna.

W 1971 roku bodajże dostaliśmy jedną z nagród na festiwalu w Szklarskiej Porębie. Piosenki się spodobały, bo były satyryczne. Śpiewaliśmy jeszcze jakiś czas, aż wyszukał nas ktoś ze Związku Studentów Polskich i zaprosił na Studencki Festiwal Piosenki w Krakowie. Wystąpiliśmy i dostaliśmy Grand Prix, dlatego rok 1973 uznaję za początek mojej estradowej kariery.

Czyli w tym roku minie 50 lat na scenie. Złote gody, szkoda, że nie brylantowe.
Właśnie. Ale jeszcze 25 lat i będą.

To wtedy usłyszał pan komplement od Jonasz Kofty?
Przyszedł po swoim występie, powiedział, że mogę zostać satyrykiem i dodał: pamiętaj, że ja ci to pierwszy powiedziałem. A ja byłem zachwycony. Kofta był moim absolutnym guru.

Gitara jest pana scenicznym atrybutem. Od kiedy?
Byłem harcerzem i na którymś obozie sześciu podstawowych akordów nauczyła mnie jedna dziewczyna i ja sobie z tymi akordami jakoś radziłem. Potem akompaniował mi na gitarze Krzysztof Szczucki, mój partner na scenie, a ja wybijałem rytm łyżkami.

A bodaj rok po debiucie w Krakowie, w 1974, chciałem wystąpić na Studenckim Festiwalu Piosenki sam i poprosiłem Krzyśka, żeby mi tylko akompaniował. Odmówił, bo mu się moje piosenki nie podobały. Musiałem nauczyć się grać. Dostałem jedną z trzech głównych nagród festiwalu i miałem nagrać swoje piosenki w Radiu Kraków. Oni mają nawet gdzieś ten zapis. Grałem tak, że klękajcie narody. Tragedia.

Jakie miał pan gitary?
W tamtych festiwalowych czasach miałem polską gitarę, której gryf pękał przy pudle. Brałem drut, z jednej strony go przywiązałem, a z drugiej podkładałem książki i grałem. Teraz mam gitarę, którą kupiłem od Jana Hnatowicza. Kolejną od Andrzeja Sikorowskiego. I jakoś sobie gram. Nie jestem utalentowanym gitarzystą, to już po tych latach mogę stwierdzić. Ale rzeczywiście kojarzę się ludziom z gitarą.

Hotel California to kultowy utwór.
Zawsze go lubiłem, tę rockową balladę zespołu The Eagles z albumu o tej samej nazwie. Jego premiera odbyła się 22 lutego 1977 roku. Tak się złożyło, że mój przyjaciel Amerykanin, który chciał robić w Rosji doktorat, ale mu nie pozwolili i robił go w Polsce, przywiózł ze sobą tę płytę.

Jest ona symbolem – jak pisano – hedonistycznego trybu życia amerykańskiej formacji i najsłynniejszą piosenką zespołu. Zaszaleć, upić się, naćpać się, podrywać dziewczyny, grać muzykę i zarabiać pieniądze.
Ten przebój jest nie tyle adoracją hedonizmu, ile raczej bolesną przestrogą dla innych. Niemniej wnosił do naszego przaśnego życia powiew wolności, swobody.

W tym okresie mieliśmy zwyczaj urządzania przyjęć; kolega załatwiał barana, zjeżdżaliśmy się z całej Polski i śpiewaliśmy, ile wlezie. W repertuarze był Hotel California. Pewnego razu Jan Hnatowicz zagrał solówkę do tego, a ja poczułem, że muszę napisać do tej ballady polski tekst. Ze dwa lata się ten pomysł w mojej głowie kotłował, aż wreszcie siadłem i napisałem. Od razu. Bez poprawek. To mi się zdarza rzadko, może parę razy w życiu.

„W gazetach rząd i partia, a w podziemiu KOR,
jeden kolega wariat, drugi wysoko stąd…
Nie możesz tego wiedzieć, młodziku z radia fm,
kiedy za szybą studia siedzisz, nadając utwór ten.”

Pańskie przesłanie znowu staje się aktualne.
W wielu aspektach niestety tak.

Gdzie była premiera Hotelu z pańskimi słowami?
W Sopocie. W tym czasie uczestniczyłem w projekcie Zbigniewa Górnego, który robił programy telewizyjne. Ja je współprowadziłem. Zagrałem mój Hotel Zbyszkowi Wodeckiemu, bo chciałem, żeby on go wykonał. Ale się nie zgodził; „to przecież twoje” – mówił. Zaśpiewałem, akompaniowali mi Paszt i Wodecki.

Pański tekst opisuje Peerel. Ludzie żyli w szarej rzeczywistości, ale wyciągali z życia kolorowe momenty; prywatki, słuchanie Wolnej Europy, spacery w parku, miłość. Potem, po 89 roku, nastał czas, gdy szliśmy jako naród, jako Polska w stronę tych kolorów.
Powiedziałbym nawet, że przez ćwierć wieku z przyjemnością patrzyłem, jak Polacy się zmieniają, jak zaczynają się uśmiechać, rozmawiać ze sobą, być uczynni. Przez lata obserwowałem też, jak się zmienia stosunek Polaków do spożywania alkoholu. A to dlatego, że grałem sporo na firmowych bankietach.

Proszę sobie wyobrazić, że zaraz po 1989 roku miałem wpisane w umowę, że muszę wystąpić zaraz na początku imprezy, bo później już nie będzie dla kogo. Potem, wiele lat to trwało, mogłem grać i o 1 w nocy, bo ludzie sączyli winko, delikatne drinki.

A teraz?
Komuna z komunią idą pod rękę. Od kilku lat znowu wyłażą z nas wszelakie złe cechy. A wyłażą, bo jest przyzwolenie na nienawiść, na niechęć do drugiego człowieka i mówienie o tym otwarcie. Znów zaczyna się robić szaro i przaśnie. Zamiast sekretarza Gomułki czy Gierka mamy prezesa Kaczyńskiego, ministrów Ziobrę i Czarnka. A już, już zaczynaliśmy się czuć Europejczykami. Dziś mam wrażenie, że może do tej Europy jeszcze nie dorośliśmy.

Lata przed dojściem do władzy Zjednoczonej Prawicy były mało inspirujące dla kabaretów.
Może poza ośmiorniczkami oraz Sową z Przyjaciółmi. Wtedy powstał najkrótszy dowcip: „Kelner? Słucham”. Ale nastąpiła zmiana. Mamy nowy rząd i polityczne twarze dużo bardziej wyraziste niż twarze poprzedników. Obserwuję też tak zwany humor uliczny. Na manifestacjach widziałem dowcipne hasła w stylu: „Mamy twojego kota, oddaj demokrację” albo „Ciemna strona mocy atakuje w nocy”. Rozbawił mnie też – choć chyba nie miał śmieszyć – transparent w Szczecinie dla prezydenta Dudy z napisem: „Błogosławione łono, które cię wydało, i piersi, które ssałeś”. Zwłaszcza te piersi. Coś dla Pawła Kukiza.

Prawica ma specyficzne poczucie humoru.
Lubi dowcipy, a i owszem. Byle nie trzeba pośmiać się z siebie. A to wynika z kompleksów. Politycy, i to każdej opcji, błyskawicznie tracą do siebie dystans. Na usprawiedliwienie każdego działania mają słowa „Polska”, „patriotyzm”, „ojczyzna”, „miliony Polaków”. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dotarliśmy do punktu, w którym większość z nas nie widzi zagrożenia w tym, co wmawiano pokoleniom, czyli że najlepiej dla nas będzie, gdy dobry i surowy pan powie, co jeść, gdzie chodzić, kto jest wrogiem, kto przyjacielem. Pan, który wymierzy sprawiedliwość i uwolni nas od samodzielnego myślenia.

To jakim właściwie jesteśmy narodem?
Jesteśmy na ogół leniwi, pijemy wódkę, donosimy, nie umiemy żyć w zgodzie, mamy pretensje do całego świata, tylko nie do siebie, a kompleks niższości równoważymy kompleksem wyższości. Za komuny mówiono, że winą komuny jest to, jacy jesteśmy.

Gdzieś słyszałam, że Polacy są narodem jednomyślnym.
W takim sensie, że jedna połowa myśli, że druga połowa jest durna, a druga połowa myśli, że pierwsza. Wszyscy myślą to samo.

No to wszyscy powinni się śmiać.
Niestety, powyższy żart jest słabo chwytany.

Podczas pandemii artyści radzili sobie bez widzów. Czy publiczność jest panu potrzebna?
Dla mnie występ bez publiczności nie ma sensu. Raz się zgodziłem i przekonałem się, że występowanie bez żadnej reakcji zwrotnej jest nie dla mnie. Proszę sobie wyobrazić siedzę u siebie w domu, ze swoja gitarą, przed swoim komputerem. Przez pierwsze 15 minut byłem zdenerwowany i stremowany. A po
tem nastąpiło kompletne rozprężenie. I siłą woli musiałem się spinać, żeby dać z siebie tyle, ile daję podczas normalnego koncertu z publicznością na żywo. Bo jak się wchodzi na scenę i widzi ludzi, nawiązuje się z nimi kontakt. Dlatego czasami ze względu na reakcje widzów modyfikuję program. Ludzie – ci po drugiej stronie ekranu – nawet reagowali i coś pisali podczas mojego występu. Ale żeby zobaczyć co, musiałbym wstać i założyć oku lary. A przecież występowałem.

Piosenkarze sobie radzili.
Piosenkarz prezentuje utwór, który potrwa kilka, kilkanaście minut i się skończy. Satyryk improwizuje. Patrzenie w ekran do improwizacji nie skłania.

Czy przez te wszystkie lata na scenie publiczność przeszła znaczącą metamorfozę?
Czuję to niemal za każdym razem. Lubię posługiwać się aluzjami. To jest dla mnie kwintesencja satyry. Tymczasem satyra odwołuje się do tego, co ludzie znają i tu pojawia się problem. Dzisiejsza młodzież nie interesuje się polityką, więc nie łapie aluzji politycznych, a one dodają smaczku kabaretowi. Teraz aluzja nie jest potrzebna, by rozbawić publiczność. Czasami wystarczy powiedzieć: „dupa” i już jest powód do śmiechu. Poza tym trzeba to sobie jasno powiedzieć, że ja dla ludzi, którzy dziś przychodzą na kabarety, jestem starcem. Choć tak się nie czuję. Kiedyś przekonałem się o tym dobitnie.

Jak?
Występowałem dla pewnej firmy i mój siostrzeniec, który nosi inne nazwisko niż ja oczywiście, spotkał się z kumplem, który pracuje w tej firmie. I ten kumpel powiedział: mieliśmy trzydziestolecie firmy i wystąpił taki Krzysztof Piasecki. Myślałem, że to taki socjalistyczny satyryk, a to fajne było. Socjalistyczny satyryk – tak mnie czytają młodzi. Cóż, jak siwe włosy, to już na drzewo.
Innym razem moja siostra zauważyła, że podczas mojego występu widzowie się nie śmiali, a na koniec dostałem takie brawa jak nigdy. Chyba fetowali mnie za to, że się tyle tekstu na pamięć nauczyłem. Bo reakcji na żarty nie było żadnej.
Ale gdy występowałem dla studentów jednego z Uniwersytetów Trzeciego Wieku, czyli dla ludzi z mojego pokolenia, to oni wszystko kupowali, w lot łapali aluzję. Młodzi nie są przyzwyczajeni do tego, żeby kojarzyć fakty podczas występu takiego gościa jak ja.

Był taki czas, że występowałem w Kabaretonach, ale pod warunkiem że wchodziłem na scenę pierwszy.
Bo wtedy dawałem sobie radę z publicznością, a ona dostrajała się do mojego stylu opowiadania żartów. Gdybym wszedł na scenę jako siódmy z kolei, złapaliby mój styl żartowania – byłoby po występie.

Jaki to jest inteligentny dowcip?
Taki, który powstaje w głowie widza. A dzisiaj widz niekoniecznie chce myśleć. Coraz częściej chce się po prostu śmiać. Z kawałów. Ale nie wszyscy z tych samych. Zwolennicy PiS-u chętnie śmieją się z Tuska, a ci z opozycji z Kaczyńskiego. Być może jest tak, że my lubimy być podzieleni, również ze względu na śmiech.

Wydawało mi się, że humor jednak jakoś jednoczy ludzi?
W jakimś sensie, bo mamy potrzebę identyfikowania się z jakąś grupą. I jeżeli razem śmiejemy się z tych samych rzeczy, to czujemy zjednoczenie. A jeżeli nas zjednoczonych jest dużo, to mamy poczucie bezpieczeństwa.

Zbigniew Wodecki, niestety już nieżyjący piosenkarz, był pana przyjacielem?
Mam dość staroświeckie pojęcie przyjaźni i uważam, że przyjaciół się ma kilku w życiu. Zbyszek był jednym z nich. Poznaliśmy się przed pewną trasą koncertową, która była jedyna w swoim rodzaju. Otóż Andrzej Zaucha, Andrzej Sikorowski i ja tworzyliśmy w tamtym czasie zespół Sami. I mieliśmy zakontraktowane występy w Niemczech, ale organizator się uparł, że pojechać musi jeszcze Wodecki. Zgodziliśmy się. Wyjazd okazał się dosyć dziwny.

Dlaczego?
Przede wszystkim nauczyliśmy się podłączać sprzęt nagłaśniający, który wieźliśmy z Polski. Ale żeby publiczność nie widziała, że artyści noszą sprzęt, zjawialiśmy się na miejscu koncertu dużo wcześniej. Plan był taki, że będziemy dziesięć dni w trasie; codziennie występ. Pierwszego dnia zapełniona była jedna trzecia sali. Drugiego dnia nikt nie przyszedł. I przez następne pięć ani jedna osoba nie zasiadła na widowni.
Wtedy Andrzej Zaucha, który czuł się trochę odpowiedzialny za ten stan rzeczy, bo znał faceta, który nas zatrudnił, przeprowadził z nim rozmowę i ustalił, że jak nie będzie koncertu, to dostajemy pięćdziesiąt procent. Dopiero ostatniego dnia trochę ludzi zasiadło na widowni. Ale żeby nie było zbyt wesoło, człowiek, który sprzedawał moje kasety oraz płyty kolegów, ulotnił się z kasą.
A ten co nas zatrudniał, nagle się zdziwił, że chcemy wyjechać i żądamy pieniędzy. – A co mamy tu robić, siedzimy tu już dziesięć dni – mówiliśmy jeden przez drugiego. – No bo jakby ktoś z was został, to ja bym zorganizował pieniądze. – A skąd? – pytamy. – Wziąłbym kredyt. – W takim razie ja zostanę – zgłosiłem się.

I co?
Koledzy się spakowali i pojechali. Zwolniliśmy hotel, a ja zamieszkałem u organizatora trasy. Jak wszedłem do jego domu, od razu wiedziałem, że obiecanych pieniędzy nie zobaczę. Żeby mieć ciepłą wodę – w Niemczech, Zachodnich dodam – trzeba było palić pod piecem podobnym do tego, który pamiętałem z Wrocławia. On tych pieniędzy po prostu nie miał. Codziennie wychodził, ja zostawałem z jego chorą żoną i córką, potem wracał i mówił, że już, już pieniądze będą. W końcu zapytałem go, jak wrócę do Polski. – Samolotem – odparł.

Czas płynął, pieniędzy nie było. I w końcu zapytał mnie: – A ty się nie boisz latać? – Nie. – Jednak lepiej jak pojedziesz sypialnym; co będziesz latał. Lecz okazało się, że w pociągu nie ma miejsc. Żadnych. – Autobusem pojedziesz – powiedział w końcu. Chciałem tego uniknąć, ale byłem na musiku; nie miałem grosza przy duszy. No i pojechaliśmy na ten autobus, facet się zatrzymuje gdzieś i mówi, że idzie po kasę. Myślę, no, warto było zostać, będzie honorarium. Ale wyszło na to, że on poszedł po pieniądze na ten autobus.

Autobus okazał się dziesięciomiejscowym fordem transitem, którym jechali górnicy, palili papierosy całą drogę, a ja siedziałem obok kierowcy, bo tylko tam było wolne. On był zmęczony, więc kazał sobie opowiadać dowcipy, żeby nie zasnąć. Opowiadałem, ale po dwóch godzinach zjechał na pobocze i przespał się godzinę. Zbudziliśmy go, za jakiś czas znowu zjechał.

W końcu sam siadłem za kierownicą i dojechaliśmy do Zabrza, gdzie czekał na mnie Zbyszek. Mówię mu, że nie ma pieniędzy, ale ten facet, nasz organizator, fajny był. Bo wiesz, jak wyjeżdżałem, przyznał, że najbardziej mu głupio, że go będziemy mieli za buca. No to mu mówię, że przecież nam przyśle honorarium m. – No, przyślę. – No to będziemy cię mieli za buca tylko do tego momentu, jak nam je
wyślesz. – Rzeczywiście. – I się ucieszył. Wtedy Zbyszek pyta, a ile on nam ma przysłać? – Jakieś osiem tysięcy marek. A Zbyszek na to: – Myślę, że on się zgodzi być bucem na zawsze za te osiem tysięcy.

Przysłał pieniądze?
A skąd.

Gdyby pomyślał pan teraz o Zbigniewie Wodeckim, jaka sytuacja stanęłaby panu przed oczami.
Zbyszek lubił się zatrzymywać w czasie podróży przy różnych szemranych barach. Tym razem była druga w nocy, wchodzimy do takiego baru. Za ladą siedzi bufetowa. Zbyszek idzie pierwszy, poprawia włosy… A ona patrzy i powtarza: – O matko, Wodecki, Wodecki, a potem woła do kucharza: – Panie Józiu, Wodecki!
Zbyszek już rozpoznany pyta: – A jest golonka? – Jest. – To można goloneczkę prosić.
Za chwilę golonka już była. Zbyszek idzie z nią do stołu i nie może w nią wbić widelca. Bierze tę golonkę, wraca do pani bufetowej. – Proszę pani, a można by tę goloneczkę wrzucić jeszcze do wody na chwilę. – A po co? – Bo jest twarda. – Nie jest. – A to przepraszam.
Poszedł do stolika i ją zjadł. Taki był: łagodny i niekłótliwy.

Gotuje pan?
Jestem pewnie jednym z niewielu mężczyzn, którzy nie gotują. I stale powtarzam żonie, że nie będę gotować i żeby nawet nie próbowała mnie zmuszać. Potrafię zaparzyć herbatę, robię to codziennie. Bardzo lubię jeść i potrafię docenić kucharski kunszt, natomiast jak pomyślę, że miałbym dwie godziny pichcić, po to, żeby to było smaczne przez pięć minut to…wolę jak ktoś inny pichci…

Ma pan coś ulubionego do jedzenia?
Lubię jagnięcinę. Nie byłem pewien swoich uczuć co do pierogów, więc zapytałem żonę, czy w restauracji kiedykolwiek zamawiam pierogi. – Ona, że nigdy. To znaczy, że nie są moim ulubionym daniem i dalej ich nie będę zamawiał.

A o własną wątrobę pan dba?
Ostatnio bardzo. Jestem po wylewie. Ale przez ponad 30 lat piłem alkohol, dwie szklaneczki whisky dziennie dla rozluźnienia, no i łatwiej mi się zasypiało. Nie wpadłem w nałóg. Teraz po rocznym omijaniu alkoholu chciałem się napić wina z kolegami i szału nie było. Nie zachwyciłem się.

Czy satyra może i powinna być orężem polityki?
Kiedyś Janusz Rewiński powiedział mi, a ja na początku w to nie wierzyłem, że politycy boją się śmieszności. Że obśmiewanie kogoś może być silnym orężem. Okazało się, że ten strach przed byciem obiektem żartu jest w naszej polityce ogromny. A na przykład Amerykanie nie boją się dowcipów nawet na swój temat. My jesteśmy nadęci. I obśmianie kogoś powoduje, że jest pewien, iż spada mu korona z głowy, bo nie wie, że jej tam przecież nie ma.

Były szef TVP Jacek Kurski marzył o tym, żeby satyra była orężem do zwalczania opozycji.
Zaprosił mnie nawet do TVP. Powiedziałem mu wtedy, że nie kopie się leżącego. A on na to: – A kto leży? – No, opozycja – mówię. – I nie interesuje mnie też dożynanie watah – dodałem. I on się tak trochę wycofał. Nie na długo. Zaraz po tym, jak jego ludzie ocenzurowali mój monolog, z wrodzoną sobie delikatnością oświadczył: – Jagiełło nie dorżnął Krzyżaków po bitwie pod Grunwaldem i potem miał z nimi problemy…

O czym pan mówił?
Mówiłem o tym, że się urodziłem za komuny, że wszystko było inaczej i że teraz wszystko się zmieniło, nawet miasta zmieniły nazwy, że był Stargard Szczeciński, a teraz mamy Stargard, że Piotrków Trybunalski też ma już mieć skróconą nazwę, wiadomo, przez aferę z Trybunałem Konstytucyjnym. I o tym, że jest tylko jedno miasto, które chce mieć dłuższą nazwę, podwójną – Jarosław Zdrój. Całą sekwencję o miastach wycięli.

To przecież za komuny była cenzura.
Właśnie. I wszystko wtedy było jasne. Cenzor wykreślał to, czego mówić nie było wolno, a do reszty już nikt się nie przyczepiał. Szukało się więc sposobu, jak obejść tok jego myślenia; żeby było to samo, ale inaczej. Teraz humor bywa czymś podejrzanym. Musimy być godni, patriotyczni, dumni z Polski, ale nie uśmiechnięci. Zdarzało się, że zamawiający mój występ, już po podpisaniu umowy, wysyłał mail z życzeniem, a w zasadzie poleceniem, bym nie poruszał tematów politycznych. On po prostu nie wiedział, kto to na własnej skórze. Lata temu w Stalowej Woli żartowałem z Samoobrony. Sala zamarła. A dyrektor Domu Kultury powiedział mi potem, że tam wszyscy głosowali na tę partię.

Satyryk ryzykuje?
Taki zawód. Za komuny chyba mniej, bo wtedy wszyscy byli przeciw. Nawet ci, którzy należeli do partii, też byli przeciw.

Ja panu nic nie wytnę, więc proszę śmiało powiedzieć, co pana śmieszy u Jarosława Kaczyńskiego?
Niewiele, ale zawsze się uśmiecham, gdy prezes całuje kobiety w rękę. Robi to jakoś tak mechanicznie; wygląda wtedy jak automat do całowania.

Wie pan, dlaczego Janusz Rewiński przesunął się w poglądach na prawo?
Szedł do Sejmu z Partią Przyjaciół Piwa. Chciał, żeby ktoś zagospodarował tych ludzi. Donald Tusk, który był wtedy szefem Kongresu Liberalnego, odmówił mu, a Janusz to zapamiętał. I Rewiński, i drugi mój znajomy z kabaretu Jan Pietrzak mieszczą się w tym samym zbiorze: chcą czegoś konkretnego za to, co ich zdaniem zrobili dla Polski. A Pietrzak to nawet uważa, że on właściwie podsadził Wałęsę, żeby przeskoczył płot, nie wiedząc, że to jest agent oczywiście.

Pietrzak należał do PZPR, był ulubieńcem komunistycznej władzy, a teraz jest – a może był, bo znowu narzeka, że nikt go nie chce – ulubieńcem tej.
Nie mam z nim żadnego kontaktu. Ale pamiętam pewien wywiad, który udzielałem i mówiłem o roli satyryka. Powiedziałem, że satyryk nie jest od tego, żeby zmieniać świat, a wtedy wtrącił się Pietrzak i stwierdził, że on jest innego zdania. I to przekonanie w nim chyba rosło. Bodaj mnie pierwszemu przyznał się, że będzie startował w wyborach na prezydenta. – Namawia mnie Polonia amerykańska – mówił. Chodziło o to, żeby zablokować Kwaśniewskiego. Pietrzak miał mieć sporo pieniędzy od tej Polonii, a potem się okazało, że nie można finansować kampanii prezydenckiej w Polsce, korzystając z zagranicznych sponsorów. I jego „prezydencki” pomysł spalił na panewce. To był taki pierwszy sygnał: satyryk-polityk. Pomyślałem w pierwszej chwili, że to świetne, bo się w telewizji dużo występuje. Nie wiem, czy Rewiński też nie miał takiego podejścia jak Pietrzak; tyle że do polityki trzeba mieć charakter. Im obu politykowanie chyba bardzo imponowało. Mnie nie.

Jednak program satyryczny „Plama” w TVN to był dobry czas dla pana.
I super program. W tamtym czasie obaj z Januszem jechaliśmy równo po wszystkich. Po latach spotkaliśmy się w programie „Szkoda gadać”. Nie wiedziałem jeszcze, że Janusz przeszedł na inną stronę mocy, ale podczas pierwszego odcinka coś mi nie pasowało. Wtedy zerknąłem do umowy, którą podpisaliśmy. I tam stało jak byk, że za jej zerwanie zrywający płaci 100 tysięcy złotych. Wsiadłem do samochodu i pojechałem do Rewińskiego. Oznajmiłem mu, że jeśli nie będę mógł mówić tego, co chcę, to dziękuję bardzo. A on: – Będzie dobrze. I rzeczywiście pozwalał mi mówić, co chciałem, ale główną postacią tego programu był Janusz, ja byłem takim dopowiadaczem.

Jakie dowcipy pana bawią?
Różne. Mam na przykład monolog, w którym zaczynam od anegdoty żydowskiej. Dwóch starych Żydów spotyka się w wypożyczalni DVD. Jeden z nich pożyczył film pornograficzny, a drugi pyta: – Film pornograficzny, w twoim wieku? I wtedy słyszy: – Tak, bo zawsze go sobie puszczam od tyłu, ponieważ uwielbiam patrzeć, jak ona oddaje mu pieniądze.

Opowiadam tę anegdotę, po czym dodaję, że takie oglądanie od tyłu to świetna metoda. Jeśli ktoś jest niezadowolony z małżeństwa, to puszcza sobie film ze ślubu od tyłu i widzi, jak się małżonkowie odpychają, jak ściągają sobie obrączki. Pasuje to też do polityki, bo jeśli jakaś partia przegrywa wybory, to zamiast płakać w telewizji, powinna puścić sobie film z wyborów od tyłu i zobaczyć, jak durnowaty elektorat wyciąga głosy z urn.

A z siebie potrafi się pan śmiać?
Nie jest to łatwe, ale mi się udaje. Pamiętam, kiedy pierwszy raz się z siebie zaśmiałem. Nasz syn Wojtek trafił do szpitala w Prokocimiu. Miał może dziesięć dni, był podpięty do kroplówek, a ja nad drzwiami do jego sali zauważyłem napis: Won Wron. Wściekłem się, krzyczałem, że jakie to ma znaczenie, że dziecko ma na imię Wojtek. A Wojciech Jaruzelski stał na czele Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. I nagle uświadomiłem sobie absurdalność mojej reakcji. Roześmiałem się. W duchu.

Ile miał pan samochodów?
Ze dwadzieścia. Ale łada samara zapisała mi się w pamięci. Facet, który mi tę ładę sprzedawał, nie powiedział, że się blokuje pedał gazu. Przesiadłem się na nią z malucha, więc jak wyciągała 120 km na godzinę, to było super. Aż kiedyś przejeżdżam przez przejazd kolejowy w Poznaniu i zablokowało mi gaz. Pojechałem do serwisu i ten mechanik mówi: – Ale panu się druga gardziel nie otwiera. – Jak to druga gardziel? – zdziwiłem się. – No, gaźnik ma dwie gardziele i jedna się panu nie otwiera. I otworzył mi tę drugą gardziel. Boże, z jakiego kopyta ruszyłem. Oczywiście, jak przejechałem 100 kilometrów, to oleju już prawie nie miałem. Łada po prostu rzygała olejem.

A pan nie chciał jej umyć, choć kolega namawiał…
Kiedyś występowaliśmy gdzieś na południu Polski, trzy dni z rzędu. Andrzej Zaucha przyjechał tam żółtym mercedesem, a ja tą ładą, którą on pogardzał, dając do zrozumienia, że to skandal, iż człowiek w ogóle do tego czegoś wsiada. A dla mnie, świeżo po maluchu, ta łada była jak jakieś porsche. Przy śniadaniu co chwilę pytał, czemu nie pojadę do znajdującej się nieopodal myjni samochodowej. Odpowiadałem: – A, co będę ładę mył, wtedy będzie przecież widać rdzę. – Zobaczysz, jak elegancko auto będzie wyglądało.

Następnego dnia pojechałem do tej myjni, dla świętego spokoju. – Chciałbym umyć samochód. – A jaki? – Ładę samarę – odpowiadam. – Łady nie myję – rzucił właściciel myjni. Zdębiałem. Okazało się, że Zaucha był tam wcześniej, zapłacił za mycie i powiedział, że jak zjawi się taki szpakowaty facet z ładą samarą, niech pan mu powie, że łady nie myje.

A tak w ogóle to miałem trzy maluchy, tę ładę, polo, seata cordobę, fiata, dwa mitsubishi, chevroleta, potem chyba cztery audi. Teraz mam subaru i mam zamiar zmienić auto. W dobrych latach robiłem po 100 tysięcy kilometrów rocznie. W dwa lata to było 200, więc trzeba było sprzedawać auto, choć wyglądało jak nowe.

Lubi pan siedzieć obok kierowcy?

Mogę. Nie przeszkadza mi to i z zasady mam zaufanie do kierowcy bez względu na to, jak jedzie. Nic wtedy nie mówię, bo przecież niczego go i tak nie nauczę.

Pisze pan co tydzień felietony na FB. Niemal wszystkie opisują absurdy dnia codziennego, które tak naprawdę nas nie śmieszą. Bohaterką jednego z nich była Poczta Polska.

Miała organizować wybory kopertowe, a to chyba jedyna instytucja, która sama nie umie zorganizować siebie, bo kolejki na poczcie były, są i pewnie jeszcze długo będą.

Czasami życie wystawia nas na próbę. Pana wystawiło na próbę arcytrudną. W tragicznym wypadku stracił pan jedynego syna. Jak taką stratę oswoić? Ile to musiało trwać, zanim pan przyjął do wiadomości śmierć Wojtka i chciał dalej żyć.

Zajęło mi to dziesięć lat, choć do występów wróciłem szybko. Na pierwszy pojechałem chyba kilka dni po wypadku. Miałem wrażenie, że skoro wychodzę na scenę i zapominam o tym, co się stało, to praca mi służy. Poza tym czułem, że ludzie mi pomagają. Ale mentalnie nie dopuszczałem do siebie myśli, że mój syn nie żyje. Grając, na chwilę zapominałem, że Wojtka nie ma. Byłem nawet przekonany, że już się pogodziłem z losem, że już swoje przecierpiałem. Myliłem się, bo w moim przypadku czas nie leczył ran. On je jakoś tam zabliźniał. Gdy wracałem do prywatności, miewałem takie sytuacje, że każdy chłopiec w wieku Wojtka miał jego twarz, choć przecież wiedziałem, że to nie on. Po dziesięciu latach od wypadku pływałem na promach i tam występowałem. Bywało, że myślałem, czy nie wyskoczyć z tego promu. Bałem się, że to zrobię. I chyba powiedziałem o tym żonie. A ona uznała, że muszę poprosić o pomoc.

Zgłosiłem się do sprawdzonej terapeutki. Przez pół roku co tydzień rozmawiałem z nią, dostawałem różne zadania do wykonania. Pewnego dnia usłyszałem:

– No, to już.

– Co już?

– Nie potrzebuje pan terapii.

– A skąd pani wie, że już?

– Bo widzę. Oczy ma pan inne.

Powiedziałem więc:

– Dziękuję bardzo.

I poszedłem.

Ku mojemu zaskoczeniu strach, że sobie coś zrobię, zniknął. Dzisiaj mogę myśleć o Wojtku z przyjemnością. Odzyskałem wspomnienia, o których nie pamiętałem, ba, nie wiedziałem, że one są. Teraz przypominam sobie różne nasze przeżycia i to jest dla mnie miłe. Bo przecież był z nami kilkanaście
lat, a przez ten czas zdarzyło się wiele fantastycznych rzeczy. One nie zniknęły. One są. To jest fenomenalne, nie spodziewałem się, że coś takiego jest możliwe.

Z pomocą pani psycholog, po wielu latach, przeżył pan wreszcie żałobę po stracie dziecka.

Ona twierdziła, że wcześniej to był dla mnie taki cios, że nie dałbym rady jej sam przeżyć. I odsuwałem ją od siebie. Przez te dziesięć lat bywały chwile, że miałem zły humor, byłem rozdrażniony, nie łączyłem tego ze stratą syna, nie wiedziałem, dlaczego tak się złoszczę.

Dziś wiem, że chodziło o Wojtka. Wszystko na tym świecie jest tak wymyślone, żeby człowiek po stracie, nawet ogromnej, przechodził dalej. Żeby pewne rozdziały zamykał. Na przykład na irlandzkim pogrzebie wszyscy żartują. U nas też bywa wesoło na stypie.

Dzisiejsze gazety, zwłaszcza należące do Orlenu, publikują te same informacje, te same reportaże, te same teksty. Czy to jest pana zdaniem śmieszne, czy raczej nie ma tu nic do śmiechu?

Mnie to bawi. Czytam dwa teksty, tytuł jest nieco zmieniony, ale dziennikarz pisał i w jednej, i w drugiej gazecie o 13.02, czyli co? Na dwóch komputerach jednocześnie. Jest w tym coś śmiesznego. Kilka lat temu miałem przykry wypadek. Otóż w czasie próby przed koncertem jeden z moich muzyków został porażony prądem. Następnego dnia w gazetach ukazała się o tym wypadku informacja. I tak: w jednej gazecie napisano, że było to w czasie próby do koncertu Andrzeja Piasecznego, w innej, że muzyk to były członek Grupy Pod Budą (co akurat było prawdą), ta wzmianka opatrzona była zdjęciem zupełnie innego muzyka.

W jeszcze innej, że ratował go policjant, co było absolutną nieprawdą. Wtedy – dopiero wtedy – zrozumiałem, że nie można wierzyć w to, co wypisują w gazetach. Ale mój teść, który zmarł w zeszłym roku w wieku 96 lat, miał przeświadczenie, że jak coś było napisane w gazecie, to była prawda. I koniec. Nie ma dyskusji. Ja mu mówię, przecież oni kłamią. – Jak to kłamią – obruszał się. – Przecież ja o tym w gazecie czytałem. Dla wielu starszych ludzi nie do pomyślenia jest to, że w gazecie może być nieprawda.

W programie „Ale plama” bywało tak, że Janusz przynosił jedną gazetę, a ja inną. Czasem w obu ukazywało się to samo zdjęcie, tylko w jednej było napisane „Sukces Polski!”, a w drugiej „Porażka naszego kraju!”. I to już był temat do żartów.

Zna pan języki obce?

W zasadzie są mi obce. Żona mi nawet kiedyś powiedziała: byłbyś Europejczykiem, gdybyś znał języki. – Na przykład? – Angielski – odparła. To się zapisałem na angielski i trzy lata się uczyłem. I jak mój przyjaciel mówi po angielsku, a korzysta z tych słów, które ja znam, to wszystko rozumiem. Co roku jeździmy do Chorwacji, tam się rozmawia po angielsku i jakoś się porozumiewam, czyli znam angielski, ale raczej nie bardzo. Nigdy w życiu nie prowadziłem luźnej rozmowy w tym języku, z wyjątkiem recepcji w hotelu.

Na angielski chciałem namówić Zbyszka Wodeckiego. Żeby mieć na tych lekcjach towarzystwo. – Może ty byś pochodził ze mną. A on na to: – Do Stanów jeżdżę już dziesięć lat i nie mogę się nauczyć, czy jest push czy pull. Więc może sobie daruję – odparł. Po francusku znam jedno słowo – Napoleon. I to też tylko trzygwiazdkowy. Niemiecki też trochę, bo w dzieciństwie oglądałem czterech pancernych mit Hund. To były piękne czasy… Oglądało się czterech pancernych mit Hund, uczyło się paru słów po niemiecku i jechało się do NRD kupić czajnik mit gwizdok. A poważnie – nie jestem poliglotą.

Jakie pan ma plany?

Skłaniam się ku emeryturze. Występuję już długo. To nie jest łatwe. Ostatnio miałem występ i przygotowywałem się tydzień. Codziennie mówiłem program, grałem na gitarze. I prawie dobrze poszło. Innym razem dwie piosenki śpiewałem. I rzeczywiście się pomyliłem, zaśpiewałem dwie zwrotki takie same, nikt się nie zorientował, podobno. Tylko że ja się zorientowałem. To były piosenki, które znam, śpiewałem je przed występem, ale trema…

A miewa pan tremę?

Jak cholera. Nikt w to nie wierzy, bo myślą, że ona mija po latach występów. A to nieprawda. Wielu aktorów, satyryków już nie występuje z powodu tremy. Nie są w stanie. Bo widzi pani, jak się jest młodym, to się zakłada, że wszystko się uda. Nie zawsze się udaje, ale młody idzie dalej. Ale gdy się ma doświadczenie, wyraźnie się widzi niedociągnięcia. Andrzej Wajda mawiał: każdy film pokazuje mi, jakie mam braki.

Korzysta pan z komputera?

Nie mam z tym problemu, ale nie jestem pewnie tak biegły jak dzisiejsze dzieci, bo one mają komputery we krwi. Pamiętam, jak kupiłem pierwszy komputer, a Wojtek miał chyba wtedy sześć lat. Podłączyłem komputer i wziąłem książkę, żeby ruszyć dalej. A on podszedł i zrobił, co należało. No to pytam go, skąd to wie? – No bo my to u Pawełka to już robiliśmy. – To znaczy co? – No w gry graliśmy.

Mówił pan: żyj i daj żyć innym.

Nadal się pod tym podpisuję. To jest piękne powiedzenie Janusza Rewińskiego. On się o nikim nie wypowiadał źle. A jak kogoś nie tolerował, mawiał: niech se żyje. Byle z daleka. Dziś tak nie jest.

Ale gdyby to było credo każdego człowieka, mielibyśmy w kraju idyllę.

Mam kartkę i działam według niej. Marynarki i spodnie też kupuję sobie sam. Nie gromadzę rzeczy, bo mam, proszę pani, tylko to, w czym chodzę. Ze trzy pary spodni, jakąś marynarkę, parę koszul.

To akurat jest dla mnie dziwne. Ale marynarek naliczyłam u pana więcej.

Fakt, jest ich więcej. Z powodu występów.

Jest pan kibicem sportowym?

W zasadzie nie. Chyba że jest mundial, to już od pewnego etapu, gdy zostają te lepsze drużyny – oglądam. Wtedy momentami jest jak w cyrku. Taki Messi robi z piłką, co chce, a normalnemu człowiekowi oczy się otwierają bardzo szeroko.

Od ponad 40 lat mieszka pan w Krakowie. To miasto można i kochać, i mieć go dosyć. Co tu pana denerwuje?

Nie znoszę, jak krakowianie ruszają na światłach. W Warszawie, gdy zapala się zielone, wszyscy startują razem, w Krakowie każdy czeka, aż ruszy ten przed nim. Poza tym denerwują mnie permanentne remonty, choć rozumiem, że są konieczne.

A wychodzi pan na pole?

Wychodzę na dwór. Pole się u mnie nie przyjęło. Ale akcent krakowski już mam.

Grał pan kiedyś do kotleta?

Bywało, a raz nawet do suto zastawionych stołów. Występowaliśmy z moim zespołem dla anestezjologów. Przyjechaliśmy, a tam na tablicy dwie kartki. Dziś wyjątkowo kolacja o 20. A obok kartka: Dziś o 20 występ Krzysztofa Piaseckiego w stołówce. Cholera, w czasie kolacji będziemy grać.

Poszedłem do organizatora i mówię, że będziemy ludziom przeszkadzali w czasie kolacji. A on na to: – Nie, bo oni nie będą jedli. No, dobrze. Wchodzimy na scenę, siedzą ludzie za stołami, które uginają się od jedzenia. Gramy i rzeczywiście nikt nie je. Gramy dalej i w końcu w czterdziestej minucie pytam: – A państwo nie jesteście głodni? – Jesteśmy. – To czemu nie jecie? – Bo nie mamy talerzy.

Zaczęliśmy śpiewać: dajcie talerze i zrobiła się zabawa.

Ktoś powiedział: „śmiech to zdrowie”. Jak się żyje ze śmiechem?

Nie wiem, jak się żyje bez śmiechu.

Wywiad ukazał się w miesięczniku „Kraków i Świat” Nr 04 (220) rok XIX Kwiecień 2023

A najnowsze numery naszego magazynu znajdziesz TUTAJ.