
Żegluga poza atmosferę…
Z Olgą Rembielińską rozmawia Janusz M. Paluch
Janusz M. Paluch: Skąd u Pani, osoby dość młodej, pojawiły się zainteresowania etnologią? Kiedyś była to etnografia związana z folklorem, kulturą ludową, także muzyką…
Olga Rembielińska: Już w liceum, które kończyłam w małej miejscowości. Mieszkaliśmy we Wrocławiu. Mama skończyła Akademię Sztuk Pięknych we Wrocławiu, specjalizowała się w ceramice. A tato był prawnikiem. Życie przynosi różne decyzje, na które – jeśli się jest dzieckiem – nie ma się żadnego wpływu. Kiedy mama zmarła, tata wywiózł mnie na dość głęboką prowincję. Do Bornego Sulinowa… Tam nie miałam dostępu do szeroko pojętej kultury. A byłam tego bardzo spragniona. W opowieściach taty pojawiła się kiedyś postać znajomego antropologa. Opowiadał o tym, jak badał najszczęśliwsze kobiety na świecie. Było to na jakiejś wyspie, gdzie panowała zupełnie inna struktura społeczna. Niesłychanie mnie ta opowieść zafascynowała – że można o kulturze w inny, tak niezwykły sposób opowiadać. To mnie tak zaintrygowało, że zaczęłam sprawdzać w internecie, co to jest ta antropologia. Od tamtego czasu wiedziałam, jakie studia wybiorę. Byłam jedyną osobą w klasie, która wpadła na taki niezwyczajny pomysł. W liceum w Szczecinku patrzyli na mnie z dużym sceptycyzmem. „Co mi strzeliło do głowy?” – zastanawiali się. Złożyłam dokumenty na Uniwersytet Warszawski. I zostałam przyjęta. Studia to była też potrzeba wyrwania się z ciasnego, małego miasteczka. Oczywiście dużą rolę w podjęciu decyzji odegrały też moje aspiracje – choćby przez rodziców. Ale dobijała mnie kultura małomiasteczkowa, czułam się tam bardzo zagubiona. Oczywiście lubię swoje miasteczko, nic do niego nie mam, ale dla mnie było tam strasznie ciasno.
Coś Pani zostało ze studiów?
Oczywiście! Obecnie pracuję nad doktoratem, także metodami etnograficznymi. Przed naszym spotkaniem skończyłam przeprowadzać wywiad… Temat mojej pracy jest dość wąski. Zajmuję się muzyką elektroniczną generowaną przez komputer. Uwaga – dostrzegam pańskie zaskoczenie! W nowoczesnej muzyce techno didżej ma do dyspozycji konsolę… Zatem muzyka komputerowa w pewnym sensie jest retro!
Co było u Pani pierwsze – miłość do muzyki techno czy zauroczenie poezją?
Zdecydowanie pierwszy był zew do muzyki! Kojarzyła mi się z kulturą miejską. Pamiętam, że przychodziłam nieśmiało na imprezy. Czułam przepaść kulturową między mną a organizatorami tych wydarzeń. Wyobrażenie nowoczesności niezwykle mnie fascynowało. Miałam poczucie straconego czasu, który w moim miasteczku uciekał mi każdego dnia z rąk. Wiedziałam, że muszę go gonić. Odnosiłam wrażenie, że jestem wiekową osobą, przychodzącą z innego wymiaru czasowego. Osaczała mnie muzyka – od razu nowoczesna, elektroniczna. Przychodziłam do didżejów, obserwowałam, co robią, w jaki sposób wywołują swoją muzykę – fascynowało mnie to! To było jak żegluga poza atmosferę! Czułam, że mam do tego powołanie! Wiedziałam, że chcę zostać didżejką!
Moje wiersze mają być efektem pogłosu… Uderzenie i rozchodząca się w pomieszczeniu fala dźwiękowa… Jeśli któryś z moich wierszy, wersów, kiedyś wróci do Pana, to jest to ten efekt, który chciałam uzyskać.
A poezja?
Pojawiła się zupełnie przypadkiem… Poznałam na domówce poetę Rafała Różewicza, mojego późniejszego przyjaciela. Potem pojawili się w moim gronie też Jaś Kapela, Kuba Malinowski, Adam Wiedemann. Znając Adama, długo nie miałam świadomości jego rangi w świecie literackim. Oni byli gdzieś wokół mnie – poeci i poetki. I wcale mnie do poezji nie ciągnęło… W którymś momencie, gdy dopadł mnie jakiś kryzys psychiczny, zaczęłam pisać. Nie dlatego, że chciałam, ale odczuwałam taką potrzebę. Poezja w celach terapeutycznych… Wtedy przypomniałam sobie o Rafale. Był moim pierwszym czytelnikiem. Utrzymywał mnie w przekonaniu, że moje pisanie ma sens i dosyć długo prowadził mnie literacko. To on pomógł mi wydobyć z siebie głos poetycki. To dzięki niemu moje wiersze zaczęły się pojawiać w poetyckiej przestrzeni. Był moim mistrzem!
Czy od samego początku Pani wiersze były tak zwięzłe jak w debiutanckim tomie Klaster?
Nie, to były zupełnie inne wiersze, w których posługiwałam się długimi frazami. Odważyłam się je wysłać do Miłosza Biedrzyckiego.
Jego odpowiedź zraniła moje serduszko. Napisał: „Jest potencjał, ale jeszcze nie jest najlepiej…”. Ja tak mam, że jeśli ktoś mnie skrytykuje, to dobrze na mnie działa… Spięłam się, zaczęłam pracować nad formą, zaczęłam korespondować z Krakowską Szkołą Poezji, pojawiać się na ich „open majkach”, czytać wiersze.
Oni mi doradzali, prowadzili. Dużo korespondowałam z Patrykiem Kosendą, który mi kilka chwytów retorycznych podpowiedział, pomógł opracować sztukę stawiania metafor. A ten minimalizm to efekt współpracy z redaktorem Robertem Rybickim, który powiedział, że jest ze „szkoły śląskich poetów, którzy tną”… Zostawiają „samo mięsko”. Lepiej powiedzieć w książce mniej niż ją przegadać…
Jaka jest geneza Pani książki?
To obraz mojej transformacji, przeistaczania się w didżejkę… Moja poezja jest bardzo związana z życiem, sprzęgnięta z tkanką, w której się obracam, tworzę i którą kształtuję. To znaczy, że ja piszę życiem. Staram się swój poetycki język modelować tak, żeby nim zawładnąć, żeby zaczął mnie słuchać. Nie jest to jednak poezja, którą pociąga sama idea języka. Bardziej fascynuje ją życie…
Debiutancki tom, który został jednak zauważony… Nie każdy tak ma. Co Pani sądzi o swojej książce?
Ta książka jest niedoceniana przez krytyków. Jeśli chodzi o field, pole wyprowadzania poezji z muzyki elektronicznej, to krytycy niespecjalnie mają ochotę przyznać mi należne w tym względzie miejsce. Dużo pracy włożyłam w dykcję wierszy – żeby oddać w mojej poezji rytm muzyki techno, żeby konstrukcję wiersza podporządkować rytmowi muzycznemu, strukturze miksu didżejskiego, który ma swoją logikę, swoją niepowtarzalną filozofię. Oczywiście, kilku krytyków napisało o książce, ale odnoszę wrażenie, że niewielu chciało posiedzieć nad tą poezją, by ją dogłębnie rozpracować.
Nie sądzi Pani, że powodem tego może być hermetyczność poezji przepełnionej fachowymi zwrotami czy nazwami obcego laikowi instrumentarium? Nie ukrywam, że moja lektura Pani wierszy to poszukiwania znaczeń używanych w nich słów. Co słowo, to odkrycie!
Widzę, że w Panu stworzyłam sobie idealnego czytelnika! (czarujący uśmiech) Dla mnie czytelnik idealny to ten, który podejmuje walkę! Być może odbiłam siebie w czytelniku – to znaczy, szukałam kogoś, kto się nie podda, kto zaryzykuje i poświęci czas, żeby te terminy rozgryźć, poznać ich znaczenia i zrozumieć, znaleźć ze mną płaszczyznę porozumienia. Jest to tom naprawdę dla wszystkich – bo jest do słuchania…
Do słuchania…? Czyli ktoś musi je przeczytać, żeby inny mógł je wysłuchać…? Nie zawsze łatwo być słuchaczem i czytelnikiem w jednym…
Mój redaktor zapytał: „Piszesz dla siebie czy dla…” (śmiech). Jestem pewna, że gdybym ponownie miała przystąpić do pisania tej książki, zrobiłabym to tak samo. Gdybym to napisała inaczej, byłabym poetką mainstreamową, która pisze pod publiczkę… Mnie nie o to chodzi. Choć w nowej książce ugięłam się trochę. Piszę dla ludzi i po ludzku… (śmiech)
Prowadzi Pani wciąż audycję w radiu Rave FM…
Słuchał Pan?! Prowadzę program zatytułowany Dubmachine, w którym prezentuję muzykę dub, stepper i dubstep. Jesteśmy tam ginącym gatunkiem raverów! Napisałam o tym tekst „Ostatni rave”, opublikowany w „Dwutygodniku”, i ktoś z czytających skomentował: „Hipisi też wyginęli!”
Gdy posłuchamy Pani ulubionej muzyki, przekonamy się, że ta muzyka nie ma końca… Pani wiersz można przelecieć oczami zazwyczaj w kilkanaście sekund…
Moje wiersze mają być efektem pogłosu. Uderzenie i rozchodząca się w pomieszczeniu fala dźwiękowa… Jeśli któryś z moich wierszy, wersów, kiedyś wróci do Pana, to jest to ten efekt, który chciałam uzyskać. Efekt pogłosu. Oczywiście, brałam pod uwagę, że czytelnik błyskawicznie prześlizgnie się po krótkich wersach, odłoży książkę – i nic… Przecież gust bywa różny. Jako autorka nie mam przecież wpływu na to, czy i jak ktoś będzie czytał moją książkę.
W książce bywa metafizycznie, jest trochę magii – wspomina Pani o szamanach… Czy muzyka, która brzmi w wierszach, ma związek z szamanizmem?
Techno ogólnie, szczególnie to z Detroit, wywodzi się z kultury Afroamerykanów, którzy inspirowali się bębnem szamańskim. Oprócz tego, że były to dźwięki i rytmy maszyn, towarzyszyły one ludziom z Detroit od dziecka. Byłam tego świadoma, kiedy powstawały te wiersze. Bardziej jednak interesował mnie aspekt szamański z lat 90. i sama figura didżeja, kiedy miał on znaczącą pozycję w środowisku – nie tylko ze względów ekonomicznych. Trudniej było wtedy zostać didżejem. To byli dobrze opłacani muzyczni fachowcy, ale przede wszystkim mieli w sobie jakąś głębię muzyczną. Ja to nazywam „nawigacją dźwiękiem”. Oni nie odtwarzali bezwiednie muzyki – zamieniali całą sytuację klubową w rodzaj szamańskiego rytuału. Współcześnie bardzo mi tego brakuje. Ten aspekt magiczny wytrącił się na rzecz komercji. Tej magii mi bardzo brakuje, dlatego ta książka jest też sentymentalna… Szukałam odprysków przeszłości, które gdzieś jeszcze się iskrzą w teraźniejszości.
W Pani wierszach jest wiele elementów odlotowości…
Tak, tej atmosfery odlotowości nie brakuje. Przecież tytuł jednego z wierszy jest cytatem ikony ruchu hippisowskiego, Timothy’ego Leary’ego: „Turn on, tune in, drop out”… Generalnie nurt psychodelicznej muzyki i literatury miał – i ma – wpływ na moją twórczość.
A wątki erotyczne?
Ściśle wiążą się z całą kulturą rave, która ma na celu wyzwolenie. Ubiór na rave’ach jest dość skąpy, towarzyszy nam ekstatyczny taniec, wyzwolenie ciała. A wspominane przez pana wątki są zazwyczaj autoerotyczne i nawiązują do fantazji o wolności… (uśmiech)
Na pewno ma Pani swoich mistrzów poetyckich…
To jest zmienne w czasie… W mojej poezji jest duch Jolanty Stefko – poetki, dzisiaj trochę już zapomnianej, a szkoda – o „stalowej frazie”. Byłam pod mocnym wpływem jej poezji, choćby przez tę minimalistyczną, wręcz grobową dykcję…Jeden utwór nawet jej dedykowałam. Muszę też wymienić Edwarda Pasewicza, który bardzo mi pomagał przy powstawaniu książki – elegancja jego języka była dla mnie bardzo inspirująca.
Studiowała Pani w Warszawie, skąd zatem pojawił się na Pani życiowej drodze Kraków? Powiadają, że jeśli chce się zrobić karierę, trzeba wyjechać… Podobno najlepiej do Warszawy.
Przeprowadziłam się do Krakowa, ponieważ czułam, że wszystko w Warszawie mam skończone. Zamknęłam studia. Wypaliłam się towarzysko. Czułam, że Warszawa nie jest moją strukturą, nie jest moją estetyką, nie reprezentuje moich wartości.
Rzeczywiście, dużo jest tam kariery – która jest ważna, nie neguję. Ale ja byłam bardziej zarażona kulturą niezależną, alternatywną, undergroundem – przede wszystkim jednak wolniejszym trybem życia. Pewnie pozostało mi to z mojej małomiasteczkowej przeszłości…
Przypadek właściwie zrządził, że trafiłam do Krakowa. Poznałam wspaniałych ludzi i stwierdziłam, że tu pasuję. I tu zostaję.
Wspomniała Pani o nowej powstającej książce. Czy to będzie kolejny tom poezji? Czy uchyli Pani rąbka tajemnicy?
Tak, to będzie poezja. Tom zatytułowany jest Czarne światło i ukaże się na początku przyszłego roku. Zupełnie zmieniam styl – a to z obawy, by nie zapisano mnie do jednej formy dykcji. Ja lubię stylizować i ćwiczyć różne formy. Ćwiczyłam pantum, vilanellę i sekstynę. Zaczęłam pokrywać wiersze patyną. Zaczęłam szukać relacji z tradycją. Nawiązuję też do romantycznego stylu brytyjskiego. Wiersze są też o transformacji – już nie osoby, ale świadomości, umysłu. W tej nowej książce uprawiam archeologię pamięci. Jest dużo turpizmu, ale także róż i innych kwiatów, mnóstwo czerni i światła… Jest alchemicznie!
Dziękuję Pani za rozmowę i już niecierpliwie czekam na nowy tom poezji Czarne światło!
Ilustracja: fot. Hubert Daniszewski