
Poradnik młodej wdowy. O co chodzi z pomaganiem?
Gdy Polska walczyła z powodzią, jeden z wolontariuszy opublikował w mediach społecznościowych zdjęcia darów, wśród których znalazły się sukienki do pierwszej komunii, kilogramy gumy do żucia i rozpadające się, zardzewiałe grabie.
Gdy innym dzieje się krzywda, najczęściej ogarnia nas strach, że „to moglibyśmy być MY”, że nam też to się mogło przydarzyć. To myśl przerażająca. Jedyną ucieczką od tego strachu jest działanie, nawet bezsensowne. Pomimo najszczerszych chęci bywa, że lecimy pomagać bez wiedzy i pomysłu, na oślep, jakbyśmy biegli w maratonie z wiadrem na głowie.
O tym, że inni chcą pomagać, choć nie wiedzą jak, przekonałam się, gdy zostałam wdową. Setki poruszonych osób z kręgu znajomych i przyjaciół ruszyło mi z pomocą i to pospolite ruszenie dobrych serc było bardzo wzruszające. Cała sytuacja przypominała jednak dynamiką właśnie zryw pomocy dla powodzian czy uchodźców ukraińskich. Po pierwsze, mało kto pyta, czego naprawdę ci potrzeba. Dostajesz to, co dana osoba uważa za przydatne. Po drugie, pomoc jest mocno skondensowana w pierwszych tygodniach, a po chwili już każdy wraca do swojej normalności i zapomina o twoim kryzysie. I nie ma w tym nic złego. Życie bowiem, czy tego chcemy, czy nie, toczy się dalej.
Ale wróćmy do wiadra na głowie osób pomagających. Nie, nie będę się skarżyć ani krytykować i nie chciałabym wyjść na niewdzięczną sukę, bo umiem docenić cały ogrom miłości i opiekuńczości, jaki na mnie spłynął. Zdaję też sobie sprawę, że nawet ta niepotrzebna lub nietrafiona pomoc była mi ofiarowana z serca. To jak z tymi zardzewiałymi grabiami. Ja ich nie potrzebuję, ale ten, który mi je dał, był przekonany, że właśnie takim narzędziem będę mogła odbudować mój świat.
Odkąd zostałam wdową, mam wrażenie, że oglądam jakiś cudaczny film, którego jestem niewidzialną bohaterką. Z jednej strony jestem cały czas w centrum cudzej uwagi, z drugiej – moje rzeczywiste potrzeby są zupełnie niewidoczne. Bo jak ktoś ma dostrzec moje potrzeby, skoro przyszedł pomagać po omacku, w wiadrze na głowie?
Koleżanki zaczęły mnie masowo odwiedzać z rosołami. Wzruszałam się bardzo, że ktoś naprawdę jechał przez pół miasta z chlupiącą w plastikowym pojemniku zupą. Nie oszukujmy się – nie jest łatwo przewozić płyny w komunikacji miejskiej. Dodatkowo symbolika rosołu, jaka jest, każdy wie. Rosół to miłość matki i jej karmiąca pierś, ciepło domowego ogniska i miotacz ognia w walce z grypą. Rozczulał mnie sam gest przywożenia mi rosołu, ale dziwił fakt, że nikt nie pytał, czy mi go przywieźć. W pewnym momencie miałam w swojej lodówce tyle zup w plastikowych pojemnikach, że mogłam otworzyć małe bistro. Dobrze, że mam studentów w sąsiedztwie, bo co ja bym zrobiła z taką ilością rosołu? Dodam po cichu, że zup w ogóle nie jadam, bo po prostu nie lubię, a rosół króluje na mojej liście najbardziej nielubianych potraw. Szkoda, że nikt mnie wcześniej nie zapytał. Ale kto by tam pytał wdowę, co lubi, a czego nie lubi. Masz babo rosół i ciesz się, że ci pomagam. A ja tymczasem zamiast rosołu cieszyłabym się z samych odwiedzin i normalnej rozmowy. Rozmowy ze mną. To już by wystarczyło. Ale nikt nie pytał – wszyscy gotowali rosół.
Mogłabym godzinami wymieniać sytuacje dziwaczne, często nietaktowne, a związane z „pomaganiem”, czyli z założenia z dobrym odruchem serca. W wiadrze na głowie świetnie udziela się rad, o które nikt nie prosił, odpowiada na pytania, których nikt nie zadał. W telegraficznym skrócie podpowiem, że jak już ktoś nie żyje, to: nie pytajmy jego najbliższych o dokładne przyczyny zgonu, przebieg choroby, sposoby leczenia. Jeżeli bliscy zmarłego będą czuć potrzebę mówienia o tym, to na pewno to zakomunikują. Natomiast wiercenie im dziury w brzuchu wygląda jak potrzeba zadowolenia swojej wścibskości, nie jak troska.
Nie stawiajmy też diagnoz nieżyjącemu! Że to na pewno od szczepionki lub ich braku. Że to jednak niedobór suplementów lub ich przedawkowanie. Że zmarły za dużo się ruszał lub za mało. I ogólnie, że: mój dziadek, jak umierał, to też… coś tam, coś tam. Uwierzcie, że jak już ktoś nie żyje, to takie komentarze nic nie zmienią. Może komentujący czuje się mądrzejszy, ale na pewno nie osoba w żałobie wysłuchująca jego pseudomedycznych wykładów. I najważniejsze: z mówieniem wdowie, że jest atrakcyjna i jeszcze sobie życie ułoży, trzeba chwilkę poczekać. Nawet jeżeli komuś się wydaje, że to jest właśnie „TO” pocieszenie, na które czeka każda kobieta po stracie męża. Takie uwagi można potraktować tylko jak zardzewiałe grabie wręczane powodzianom. Wręczający czuje dumę, że przybył z odsieczą, ale to nikomu poza nim samym nie pomaga.