PARTNER PROJEKTU:

thumbnail Spotkanie

Andrzej Stasiuk: Piszę, aby zapomnieć ten świat, który podchodzi do gardła

Elżbieta Wojnarowska
Spotkanie Elżbieta Wojnarowska

Elżbieta Wojnarowska: Wyczytałam w Wikipedii, że wyrzucano Pana z kolejnych szkół, z liceum ogólnokształcącego, z technikum, szkoły zawodowej… Zgadza się? Andrzej Stasiuk: Nie zgadza, to było liceum zawodowe. Rozsiewają o mnie dziwne informacje (śmiech). Jako niepokorny młody człowiek, przemierzał Pan Polskę wzdłuż i wszerz. Ta potrzeba nieustannych podróży, zmiany miejsc, pozostała w Panu do dziś. […]

Elżbieta Wojnarowska: Wyczytałam w Wikipedii, że wyrzucano Pana z kolejnych szkół, z liceum ogólnokształcącego, z technikum, szkoły zawodowej… Zgadza się?

Andrzej Stasiuk: Nie zgadza, to było liceum zawodowe. Rozsiewają o mnie dziwne informacje (śmiech).

Jako niepokorny młody człowiek, przemierzał Pan Polskę wzdłuż i wszerz. Ta potrzeba nieustannych podróży, zmiany miejsc, pozostała w Panu do dziś. Z drugiej strony jest Pańskie silne przywiązanie do jednego miejsca, w Wołowcu. Nie ma tu sprzeczności?

Nie ma. Z wielką radością wracam zawsze do domu. Gdyby nie było domu, nie byłoby podróży. To są skrajności, które muszą się dopełnić. Pewnie z moich książek wydaje się, że ja dziś tak stale jeżdżę, ale to nieprawda, to potęga literatury właśnie. Czasem sobie pozwalam na dłuższą podróż, kiedy jest lato, ciepło, dłuższy dzień. Owszem, jadę na przykład do Krakowa czy Białegostoku na spotkania, można z tego oczywiście wysnuć opowieść: on tak stale jeździ i jeździ.

No właśnie, stąd moje pytanie. A może Pan opowiedzieć o swoich samochodach, którymi Pan tak jeździ?

Mogę je wymienić po kolei, trafiła pani w mój czuły punkt. Najpierw mieliśmy gaza 69, prostego gazika, który dawno już wyszedł z użycia, miał taki trójkątny nos. Moja żona wniosła go w posagu. Pojechaliśmy nim do Warszawy, a silnik w nim był jeszcze dolnozaworowy, i on się zatarł już w Jankach pod Warszawą. Jakimś cudem zatarł się pod warsztatem samochodowym, z którego wyszedł facet i powiedział: jak świetnie się składa, mam silnik górnozaworowy od żuka, ja go pani podmienię za tyle i tyle. I do 30-letniego auta wstawiliśmy silnik zupełnie nowy, fabryczny, on potem jeszcze w trzech czy czterech autach służył, bo ten gazik pękł na pół dwa lata później. To piękny samochód był.

A potem?

Potem mieliśmy wołgę, rumuńskiego muscela – podróbkę ruskiego „gazika” 69, potworne auto… paści, wnyki, potem mieliśmy rumuńskie aro… jeszcze gorszy samochód, miał włożony silnik od uaza i to było cudowne – wszystko się psuło i rozlatywało w kawałki, a ten silnik działał i działał, też jeszcze żył w kilku samochodach…– …Ładę nivę potem mieliśmy, to fantastyczny samochód był, natomiast bardzo niebezpieczny… cudownie się nim poruszało po leśnych ostępach. W zimie bardzo sprawne auto, a pojechaliśmy nim kiedyś do Włoch, bo ja jestem też znanym pisarzem we Włoszech (uśmiech) i zaprosili mnie Włosi. I tak jeździliśmy po Włoszech przez jakieś 2 tygodnie, a nasze dziecko umierało z tyłu, bo było lato, a niva nie miała klimatyzacji, broń Boże, nie miała też tylnych okien otwieranych… Musieliśmy czasami stawać i dziecko wodą polewać… Do tej pory pamiętam jazdę po nocnym Rzymie, szukam adresu, benzyna się kończy i kompletnie jesteśmy bezradni, gdzie w Rzymie łada niva, wszyscy trąbią, nie wiadomo czy z radości na widok tego cudactwa, czy ze złości. Nie za długo o tym?

– A to już wszystko?

– Nie. Potem mieliśmy koreański kię sportage, pierwszą wersję. To cudowny samochód, fantastycznie jeździł i po asfalcie, i w terenie, tylko psuł się bez przerwy, a najbliższy serwis był 120 km w Zakopanem, i głównie żona jeździła do serwisu. Psuło się to, co w samochodzie terenowym najważniejsze, czyli przedni napęd, i to zawsze w zimie, kiedy najbardziej potrzebny. Co my później mieliśmy? Och, moje ukochane auto, kupiłem sobie używanego volkswagena kombi polo, cudowny samochód, założyłem sobie wtedy basowe głośniki i zadawałem szyku, jeździłem po Gorlicach – bum, bum, bum, puszczałem sobie bałkańskie disco, w porównaniu z polskim disco to jest rafinada, tureckie rytmy… pięknie. Sprzedałem po czterech, pięciu latach z dużym żalem…

A w dalekie podróże?

Na dalekie podróże była grand vitara, która w ubiegłym roku zrobiła 20 000 km do Azji i z powrotem, ma już ponad 300 000 zrobione, benzyniak, 2 litry – wyładowałem ją częściami, 50 kg, wszystko, jakieś paski klinowe, rozrządy, wszystko co może się spieprzyć w samochodzie… (śmiech) i nic się nie przydało. Wróciłem, dolałem tylko po drodze 1,5 litra oleju, dopompowałem jedno koło… To cudowny samochód.To cudowny samochód.

A trudności?

Zależy, o jakie chodzi. Znam rosyjski, więc możemy sobie pogadać o wszystkim. Jedziesz 15 tysięcy kilometrów i cały czas mówisz po rosyjsku. Zmieniają się kraje, a ty wciąż po rosyjsku. I każdy cię rozumie. A jeszcze czujesz wyższość nad tymi z Zachodu, co tam przyjeżdżają i są kompletnie bezradni. Trzeba im tłumaczyć, gdzie można coś zjeść. Dawno przestałem mieć złudzenia, że jadę po to, żeby zwiedzać inne cywilizacje, kultury czy coś takiego. Ale ja nie jestem zanurzony w sentymencie komunistycznym. Nic takiego.

Resztki komuny które Pan tam spotykał, w tamtych krajach, także mentalne, uda się kiedyś usunąć, wyplenić?

Ale co tam wypleniać? Zmieni się to w coś innego. Oni rzeczywiście czuli się wtedy bezpiecznie. Żałują, czują się opuszczeni, pełno w nich frustracji, że ten wielki projekt przemiany ludzkości się nie udał. To było coś na kształt religii. Oni korzystali z komunizmu, a jednocześnie chodzili do kościoła, to była taka podwójna tożsamość. Staram się ich zrozumieć, że oni są trochę inni. Więc jak się to z nich wypleni, to się wypleni całą ich tożsamość, całe ich życie. Wyplenić, ale jak? Trzeba znaleźć klucz do tego. Mnie to ciekawi. Czytałem książkę białoruskiej dziennikarki, noblistki, Swietłany Aleksiejewicz, która przeprowadziła wywiady z wieloma osobami, które żyły w Związku Radzieckim. Jest to zapis frustracji ludzi po upadku tego Projektu, kilkaset rozmów, z których wynika jedno pytanie: dlaczego nam się nie udało, skoro chcieliśmy dobrze? Dla nas i całego świata? Myślałem 10 czy 12 lat temu: ach, ci Ruscy. Teraz to widzę inaczej. To jest nieobliczalny kraj. Ludzie są zaprogramowani przeszłością. Ale ja próbuję tam jeździć, na przekór.A teraz żeby było do Krakowa szybko to jeździmy skodą yeti, taką śmieszną, nie ukradną, bo śmieszne auto. Bo ja piszę książkę o samochodach i za jakiś czas się ukaże książka o historii polskiej motoryzacji (śmiech).

Podróż do Azji to skok w ogromną przestrzeń. Czy odczuwa się wtedy nieograniczone poczucie wolności? Czym jest dla Pana wolność?

Nie odczuwa się kompletnie nic, bo wszędzie stoi psiarnia rosyjska, Kazachstan, Kirgistan. A wszystko skorumpowane i bezlitosne. To jest tylko przemieszczanie się. Można oczywiście mówić o wolności, jak się jest w domu: zażyję wolności, pojadę po horyzont i będę ścigał miłości dnia, a naprawdę jest brud, sraczka, choroba wysokościowa, człowiek usiłuje z własnym ciałem się dogadać. Na dużych wysokościach trzeba rozbijać namiot w rękawiczkach, bo powietrze jest tak suche, że skóra pęka na rękach. A jak się jedzie z dziesięć dni przez Kazachstan, to jest głównie nuda. Potworna nuda. Albo cię zatrzymują na komisariacie policji i przesłuchują wciąż, bo coś tam. Ale ja się na to godzę. A wolność? Jest inna temperatura, inne powietrze. Rozpalam ognisko na pustyni Gobi w rękawiczkach, wszystko trzeba robić w rękawiczkach. Wyładowuję graty, piję z gościem alkohol i o czym się rozmawia? O Czterech pancernych (śmiech)! Grigorij, sobaka i to działa, niesamowicie. Kompletny surrealizm. Siedzisz na pustyni Gobi i rozmawiasz o serialu (śmiech)! Znasz 40, 50 słów po rosyjsku i rozmawiacie!

Ludzie, których Pan spotyka podczas swoich podróży, są mentalnie i kulturowo inni, a jednak znajduje Pan z nimi wspólny język. Na czym polega ta wspólnota? Skąd się bierze?

Że ja mówię po rosyjsku całkiem przyzwoicie. Tam po angielsku nikt nie rozumie. A wspólnota? Jak ktoś chce gdzieś podjechać, to macha, zatrzymujesz się i bierzesz. I tyle. Okazuje się, że wziąłeś taliba, a on ci gada, że chce mordować Żydów i Amerykanów, bo to też Żydzi, i chrześcijan oczywiście też. Ja mówię mu, sorry chłopie, ja jestem chrześcijaninem. A on: no tak, ale ty mnie podwiozłeś, to co innego (śmiech). Albo stoi przy drodze jakaś bida z dymiącym silnikiem…

W tamtej przestrzeni nie odczuwa się samotności?

Nie, bo ja z żoną jeżdżę (śmiech). Teraz akurat nie, bo nie miała czasu, poleciała samolotem i wróciła samolotem. Ale to przecież kapitalne jest. Jedziesz 15 tysięcy kilometrów i nie ma nikogo. Patrzysz w gwiazdy i wiesz, że świecą od milionów lat. Ja to lubię. Jeżdżę tam, bo jest pusto. Bo nie ma ludzi. A jak są, to gdzieś na horyzoncie i są dyskretni. Uwielbiam to. Jest cicho, pusto i jest przedwiecznie.

Czy stąd się bierze w Pana książkach tak duża dawka poezji? Skąd ona się bierze?

Nie wiem, skąd. To się tak samo składa. Lubię język polski, nie mam do niego wstrętu, więc to się pewnie jakoś tak objawia. Mnie się wydaje, że piszę prostą prozę, dosyć oszczędną. Nie mnie o tym mówić. Co to jest poezja? Nie wiem. Przychodzi, zjawia się. Ma się jakiś słuch językowy. Słyszysz, jak inni gadają. Może to jest poezja.

Może to ta cisza niezakłócana niczym, tylko przez dźwięki przyrody.

Tam się w ogóle niczego nie słyszy. To jest kapitalne. Nasza współczesność jest nasycona różnymi dźwiękami, nawalona nimi, więc uciekasz. Coraz mniej jest takich miejsc jak w Rosji. Wjeżdżasz z wydmy na wydmę, myślisz, że ze szczytu coś zobaczysz, a tam kolejna wydma. I wszystkie są tej samej wysokości. Szósta, siódma rano, coś mnie obudziło, tak sobie idę przez te wydmy i widzę, mrówka też idzie, mozolnie pnie się w górę tej wydmy i słyszę, jak spod jej nóg uciekają ziarnka piasku. Osypują się. Jest taka cisza, że słyszę szelest osypującego się kwarcu spod jej mrówczych łapek… Więc może po to trzeba jechać, żeby coś takiego przeżyć. Takie rzeczy zostają potem w pamięci. Nie mogę się tego pozbyć. Słyszę te ziarnka piasku, mam je w wyobraźni. A potem nadjeżdżają Mongołowie, jeden pokazuje spuchniętą twarz i pyta, czy mam coś na to, bo go rozbolał ząb. Więc wracam i szukam pyralginy. I mam kolejnego przyjaciela.

A jak Pan tak czasem patrzy w gwiazdy, myśli pan, co jest jeszcze tam wyżej, w tym bezkresie?

No, myślę, tak, w końcu jestem inteligentnym chłopakiem… Nie, nie myślę (śmiech). Mnie te gwiazdy wystarczają. Wystarcza mi to patrzenie. Pyta Pani o Boga?

Tak.

Znając ograniczone możliwości ludzkiego poznania, godzę się na to, co jest. A wszystkie wielkie religie rodziły się na pustyni, więc tak, coś w tym jest. Jadę tam i czuję jakąś nieskończoność, gdzieś poza zmysłami. Być może to mi daje jakąś namiastkę życia religijnego, nie wiem. Jak jest przejrzyste powietrze, widać, jak horyzont gdzieś się tam zagina. Ale głównie jeżdżę tam, bo benzyna jest tania. Jak się zajeżdża na stację benzynową, a tam benzyna po dwa złote, to wlewasz 75 litrów i jeszcze do kanistrów i gdzie się da. Tak, benzyna… (śmiech)

Dorastał Pan w czasach Dylana, Joplin, całej tej kontestacji, ale i westernów, filmu Easy Rider. Jak to Pana kształtowało, może to miało wpływ na Pana potrzebę bycia stale „w drodze”?

W drodze to ja jestem parę tygodni w roku.

Ale powtarza Pan podróże.

Na pewno to mnie jakoś kształtowało, wszyscy w moim wieku przecież wychowali się w cieniu amerykańskiej popkultury. Doświadczenia z dzieciństwa, z młodości, są najważniejsze. Większość próbuje od nich uciec, ale na szczęście nie wszystkim się to udaje. Na pewno takie transamerykańskie przemierzanie, ten folklor amerykański, narracja drogi, narracja podróży, to zostaje. Dylan. Jego płyty. Siedemdziesiąt pięć lat na karku i ciągle w drodze, wciąż koncertuje.

Dziś nastąpił upadek kultury wyższego rzędu, zamiast niej są masowe imprezy wątpliwej jakości. Panu udało się uciec w niezależność artystyczną i finansową. I na Daleki Wschód. Mamy jednak czasy, gdzie niezależność nie zawsze jest mile widziana. Co Pan radziłby młodym ludziom uwikłanym w różne zależności?

Ależ ja też jestem uwikłany. Musiałem na przykład siedzieć godzinami na Targach i podpisywać książki. Co to jest za niezależność? Podpisywałem i podpisywałem, ręka mnie rozbolała. Jestem przedsiębiorcą uwikłanym jak wszyscy inni. Co to ja jestem ksiądz, żeby ludziom coś radzić?

Może powinni być konsekwentni?

Niech się nie dają, niech robią to, co ich interesuje. I niech nie liczą na żadną nagrodę, bo wtedy się nie udaje. Albo do czegoś dojdziecie, albo nie dojdziecie, zawsze tak jest. Ja im nie powiem: bądź taki, sraki albo owaki. Tylko: rób swoje. Czasem na przekór, choć dzisiaj wszystko wolno… Nie można dać się zbałamucić, nawet jeśli trzeba zapłacić wysoką cenę. Poza tym wiara, nadzieja, miłość… chyba tak, nie wiem. Tutaj macie miasto pełne najeźdźców, może są też tacy, co wam podpowiedzą… (śmiech) Patrzę na moje dzieci, walczą i jakoś udaje im się. – Co byłoby, gdyby Pan nie mógł wyjeżdżać z Wołowca? Wiele osób spędza całe życie w tym samym miejscu.

Ja się nigdy nie nudzę. Tam na miejscu też nie. Cały czas mi tak coś w głowie pyrka: pyr, pyr. Często nie pozwala zasnąć. Kac też jest takim doświadczeniem. To podobny stan. Nie ma na niego siły, trzeba go przesiedzieć. Albo wychodzę popatrzeć na swoje siedem baranów, które są tak cudownymi stworzeniami, tak są różne, tak nieobliczalne, że mogę patrzeć na nie dwie, trzy godziny i nie odczuwam nudy. Poza tym mam żonę. Myślę, że podstawą jest mieć przy sobie człowieka, z którym się ani sekundy nie nudzisz. Możesz się wkurzać, możesz się irytować, ale się nie nudzisz, i to jest niebywałe. Nie, nie nudzę się. Mnie wystarczy trochę pejzażu, trochę ciszy i już jest dobrze. Może przygłupi jestem, że żadnej wielkiej stymulacji nie potrzebuję. Za to lubię poczuć takie silne fizyczne zmęczenie, że aż pot się leje. Może to stałe pyr, pyr chroni mnie przed nudą. Bo nuda jest czymś potwornym. Jak jadę tych ileś tysięcy kilometrów, to wtedy się nudzę. Jedziesz tym pociągiem transsyberyjskim, pot się z ciebie leje, bo klimatyzacja nie działa, koszmar.

To co Panu daje taka podróż, oprócz nudy?

Pejzaż. Ja robię zdjęcia, pstrykam jak każdy z nas. Ale najbardziej mnie zajmuje struktura tego obrazu oraz światło. Cienie, konsystencja obraz, który niby jest pusty, który się zmienia w sposób nieznaczny.

Pejzaż Pana inspiruje też do napisania książki?

Żona mnie inspiruje, jak się kończą pieniądze (śmiech). A tak poważnie, sama praca mnie inspiruje. Praca jest czymś cudownym, jak się lubi to, co się robi. Czasami wystarczy jedno zdanie, cokolwiek. I już siadam do pisania książki. A w głowie ciągle pyr, pyr, nawet nie dam rady tego wszystkiego opisać, co tam w głowie się roi. Opisuję historie, aby się ich pozbyć. Żeby zapomnieć ten świat, który podchodzi do gardła. Ale ja tych wszystkich książek nie napiszę, bo to jest fizycznie niemożliwe. To jest chyba inspiracja, żeby się pozbywać i zostawiać ze sobą. Może ja jestem grafomanem, bo ja bym pisał bez przerwy. I pewnie gdybym nie był żonaty, to bym pisał bez przerwy. Choć jestem dosyć leniwy i też lubię nic nie robić. Lubię się z przyjaciółmi upijać i słuchać muzyki.

Ale wiele osób piszących tak właśnie myśli: wyjadę na wieś, tak jak Pan, w piękne pejzaże, to wtedy dopiero zacznę i będę pisać.

Ja się przeniosłem na wieś trochę w ciemno. To dopiero było! Wstawałem rano, a tu klubu nie ma, restauracji nie ma. Telewizji nie ma, prądu nie ma, a coś trzeba robić. Na wieś trzeba jechać z jakimś pomysłem albo w kompletnym szaleństwie. Kilkanaście lat temu to ja byłem jeszcze młody i kompletnie się nad tym nie zastanawiałem. Chciałem jechać w góry i być niezależny, tyle. Kupiłem ziemię tanio, czuję się tu u siebie, ale ze wsią ostrożnie. Tam zresztą, gdzie mieszkam, to jest krajobraz po bitwie, to znaczy miejscowych chałup jest niewiele. Ludzi wysiedlono, domy spalono, teraz tam pełno ruin.

Teraz Pana świat to Beskid. Czy jednak tych terenów nie wykupią ludzie i przestanie tam być tak pusto?

Tam jest piękny pejzaż. Sam się nim zachwycałem. Inni też się zachwycają, bo przyjeżdżają. Przez to sobie nasadziłem kilkaset drzew, żeby się od nich odgrodzić. Teraz ludzie coraz częściej wyjeżdżają z miasta, bo w nim się trudno żyje, a jest internet, więc można pracować, gdzie się chce. Ale przyjeżdżają też starzy ludzie, Łemkowie, którzy tu kiedyś żyli, zanim ich wysiedlono. Chodzą po okolicy, oglądają. Mówi do mnie facet 70-letni: panie, ja tu mieszkałem. Pogadaliśmy, oni przyjechali z Ziem Zachodnich. Odprowadzam go do furtki, a on tak patrzy na ten swój Beskid i mówi: oj, panie, co to za życie było, dobrze, że nas wysiedlili (śmiech). Dziwne. Jedni się cieszą, że tu są, inni, że nie są. Taki to finał.

Zdjęcie: Wojciech Koranowicz

Wywiad ukazał się w miesięczniku „Kraków” Nr 06 (152) Czerwiec 2017

A najnowsze numeru naszego magazynu znajdziesz TUTAJ.