PARTNER PROJEKTU:

thumbnail Felietony

Przeszkoda wodna

Andrzej Zaręba
Felietony Andrzej Zaręba

O pływaniu, kolegach i trudach dojrzewania.

W ojczyźnie naszej – Polsce Ludowej – wszystko było powszechnie dostępne, ale za to ściśle reglamentowane. W handlu podejrzenie wzbudzały nadmierne inwestycje prywatne choćby w cukier albo jaja, nawet gdy były to zwykłe jaja wapienne. Żywioł ludzki wymaga ostrożnej i wnikliwej regulacji, bo jest jak ruch drogowy na rondzie. Może zabić.


I tak jak tylko wielki wrodzony talent otwierał drzwi do szkół muzycznych, podobnie było w każdej dziedzinie, która wymagała tak zwanej infrastruktury. Za dawnych czasów, które zmiótł z powierzchni ziemi Wielki Październik, infrastruktura w prywatnych rękach służyła czczej rozrywce znudzonej burżuazji, ale teraz powszechne pragnienie rozrywki dało ludowej ojczyźnie okazję do wyłowienia tego, co lud otrzymał w puli genów. Otwierało zatem kierownictwo państwowej nawy – obok ognisk muzycznych pierwszego stopnia – też nowoczesne hale sportowe. Tak jak nie każdy nadawał się do tworzenia nastroju za pomocą gam i pasaży na kosztownych instrumentach muzycznych, nierzadko sprowadzonych za ciężkie dewizy z krajów zachodnich, tak nie każdy mógł swobodnie rzucać młotem, oszczepem czy nurkować w państwowym basenie sportowym. Nie wszyscy bowiem spełniali obiektywne kryteria wolnego wstępu na basen pływacki. Taki basen pod dachem był niezwykłym luksusem w kraju, którego klimat otwarty jest na prądy powietrzne znad Atlantyku albo znad Syberii, gdzie deszcze i śniegi pojawiają się regularnie prawie do końca kwietnia – miesiąca pamięci narodowej. W takim miejscu kąpiel w przejrzystej wodzie w grudniu lub w styczniu to przejaw niezwykłego wprost luksusu.


Dzięki inwestycjom państwowym nowe pokolenie dostało własny akwen, gdzie dojechać dało się tramwajem lub miejskim autobusem czeskiej firmy Karosa albo nawet dojść na piechotę, bo w naszym mieście w sumie wszędzie można było dostać się na własnych nogach. Ten wysiłek inwestycyjny nie mógł być zatem ot tak, frywolnie otwarty dla każdego chętnego, bo to byłoby jawną niesprawiedliwością wobec ciężko pracujących na roli, w fabryce czy w szkole. Ogrzewanie, chloryzacja wody, utrzymanie w czystości i porządku natrysków oraz szatni – wszystko to kosztuje. I właśnie dlatego liczba miejsc na basenie musiała zostać administracyjnie ograniczona.


Oczywiście istniała dla każdej osoby ludzkiej możliwość udania się letnią porą na dany otwarty basen
publiczny (szczególnie w takiej niezwykłej metropolii, jaką był Kraków i Nowa Huta, swego rodzaju „Dwójmiasto”, było takich miejsc kilka, ale z natury swojej zamykano je zgodnie z cyklem ruchu słońca), ale i tam czekała na człowieka niespodzianka. Był nią ratownik z uprawnieniami dbający o bezpieczeństwo odpoczywających obywateli. Ratownik posiadał nieledwie takie same plenipotencje jak, nie
przymierzając, członek osiedlowej Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej, który w kalwaryjskiej
szafie trzymał mundur i lekkie wyposażenie na wszelki przypadek, aby nic nie zakłóciło osiedlowej sielanki.
Natomiast obywatel ratownik czuwał nad stanem bezpieczeństwa ludności nad strzeżonym akwenem.
Akwen był to co prawda niewielki, niemniej nie należy nigdy lekceważyć żywiołu, jakim jest woda, bo jak
mówi ludowa mądrość – nawet w łyżce zupy może się człowiek utopić!


Bezpieczeństwo było zawsze naczelną troską władz państwa. Wierny swojej przysiędze (każdy
funkcjonariusz składał zawsze stosowną przysięgę, poczynając od momentu, kiedy zostawał zuchem) żądał ratownik od amatora kąpieli okazania karty pływackiej. Taki dokument był wodnym odpowiednikiem karty rowerowej, która upoważniała danego obywatela, posiadacza pojazdu rowerowego, do włączania się do ruchu drogowego na drodze publicznej. Karta pływacka była nawet czymś więcej niż rowerowa, bo jej posiadanie otwierało możliwości nie tylko wejścia do poważnego zbiornika „dla umiejących pływać”, ale też skorzystanie z wypożyczalni rowerów wodnych lub kajaków. Lecz żeby taką kartę otrzymać, należało najpierw zdać egzamin, aby zaś go zdać, trzeba było wcześniej nauczyć się pływać. Sztuka w tej sytuacji niemal tak trudna jak gra na fortepianie. Ale każdemu przecież dawano choć jedną szansę. W szkole na radzie pedagogicznej zjawia się delegacja pobliskiego klubu sportowego z ofertą zapoznania uczniów miejscowej szkoły z żywiołem wodnym. Wdzięczni rodzice przygotują dziatwę do nauki pływania.
Dzieci przyjdą na zajęcia bez tornistrów, książek i zeszytów. Niech wezmą ze sobą białe majteczki kąpielowe, ręczniki i gumowe czepki. Wieczorem przed spaniem starannie przeglądano w domach wygląd stópek. Nie mogły zostawiać na flizach ziemistych śladów, choć wszyscy przecież wiemy, że dzieci dzielą się w zasadzie na szczęśliwe i czyste.


Rano dwójkami pomaszerowała klasa pod kontrolą grona pedagogicznego ku kolejnej próbie życiowej.
Weszli do sportowej hali. Pozostawili swoje ubranka w szatni, ułożone na metalowych półkach w kostkę.
Potem przez wodoszczelne drzwi do światła. Wejście jak na obrazie Boscha przedstawiającym dusze udające się do raju. Z lewej strony trampoliny, przed nimi tafla wody odbijająca światło jarzeniówek. Wszystko w flizach, w barwach jasnego indygo. Wilgoć uderza nozdrza, tropikalna lepkość powietrza łapie za skórę. Trenerzy z wielkimi deskami w rękach rozkazują jak morskie diabły. Grupa wchodzi ostrożnie do wody, dno jest tu blisko.

Mietek – największy z grupy – stara się nie zwracać na siebie uwagi. Powoli skrada się ku wyjściu. Jednak
drzwi nie puszczają. Diabeł z deską bierze go pod rękę i kiedy są już przy samej krawędzi basenu, wprawnym ruchem wpycha chłopaka do wody z radosnym okrzykiem „nie bój się!”. Mietek usiłuje złapać równowagę, ale nogi trafiają w otchłań. Pod nim nie ma nic, jest tu 2,5 metra głębokości. Równie dobrze mogliby go wrzucić do Rowu Mariańskiego albo jeziora Czarna Hańcza. Strach dławi oddech. Fizyczna siła Mietka nie pomaga, nie daje żadnego oparcia. Mietek walczy rozpaczliwie. Na szczęście jeden z ratowników-trenerów jest na miejscu i łapie go na lasso na długiej aluminiowej żerdzi. Dla Mietka to ostatnia w życiu próba nautyczna. Będzie się w przyszłości trzymał z daleka od wody, chyba że to będzie natrysk w szatni. Nikt nie ma tutaj zamiaru tracić czasu na kogoś, kto boi się wody. Bo wcale nie chodzi o naukę pływania. Chodzi o nabór zawodników do sekcji pływackiej. Dlatego nie ma tutaj miejsca na litość.