
Jeden z nich
W katastrofie smoleńskiej zginęło 96 osób. Wśród nich wielu fantastycznych ludzi. Ale i takich, którym wahałbym się podać rękę. Jak to w życiu. I po śmierci.
W katastrofie smoleńskiej zginęło 96 osób. Wśród nich wielu fantastycznych ludzi. Ale i takich, którym wahałbym się podać rękę. Jak to w życiu. I po śmierci.
Wśród ofiar był ktoś mi bliski – Aram, czyli Arkadiusz Rybicki.
Końcówka lat siedemdziesiątych. Aram był redaktorem pisma Ruchu Młodej Polski „Bratniak”. A ja do tego
pisma napisałem mały eseik, w którym postawiłem tezę, że patriotyzm nie musi mieć barw partyjnych. Że
podczas wojny życie dla Polski oddawali także komuniści. Jako dowód przedstawiłem historię członka KPP
Mariana Buczka, który we wrześniu 1939 roku, po wyjściu z więzienia w Rawiczu zginął pod Ożarowem Mazowieckim w walce z Niemcami.
Aram zaprosił mnie do siebie, bo – jak powiedział – nie bardzo zgadza się z niektórymi tezami mojego tekstu. Przede wszystkim uważał, że Buczek był sowieckim agentem. Usiedliśmy w kuchni i rozłożyliśmy papiery. W kuchni, bo tam zawsze najlepiej się rozmawia.
– Kawy? – zapytał.
– A i owszem.
– Mocnej czy słabszej?
– Zdecydowanie mocnej.
– No dobrze – drążył wytrwale Aram. – Ale co to dla ciebie jest mocna? Bo wiesz, to sprawa dość indywidulana… Ile łyżeczek kawy chcesz, żeby była mocna? –
W tym czasie takie wynalazki jak ekspres do kawy były nieznane. Piliśmy tak zwaną plujkę, którą z nieuzasadnionego snobizmu czasami nazywało się kawą po turecku: do szklanki sypało się kawę i zalewało wrzątkiem.
– Tak ze cztery…
Aram zawahał się. Odstawił puszkę z kawą na stół.
– Antek, a nie obrazisz się, jak ci zrobię słabszą? Bo wiesz, nas po prostu nie stać…
Zaimponował mi. Ja na jego miejscu bym wargi przygryzł i zrobił mocną. Za cholerę bym się nie przyznał,
że mnie nie stać.
Pierwsze dni sierpnia 1980 roku były pogodne. Zza rogu już wyłaniała się nawałnica wielkich strajków,
które miały zmienić oblicze ziemi (tej ziemi). Ale nikt z nas się jej nie spodziewał. Koło południa wpadł do mnie Aram z czteroletnią córką Magdą. Ot tak, by pogadać. Dałem im coś do picia. Jakiś sok, herbatę czy coś w tym stylu.
– Aram – powiedziałem – zaraz pogadamy, ale teraz muszę powiesić pieluchy na strychu…
Dziecko spojrzało na mnie zaskoczone.
– A co to jest strych?
Zdziwiłem się. Jak można nie wiedzieć, co to jest strych?
– Wiesz, dziecko wychowane w bloku. Tam nie ma strychów… – usprawiedliwiał córkę Aram.
– Nie wiesz, co to strych? To może pójdziemy tam razem?
I poszliśmy. We trójkę. Wieszałem na sznurkach pieluchy, rozmawiając z Aramem. A Magda chodziła
po strychu jak urzeczona. Dotykała skośnego sufitu, z ciekawością spoglądała przez zagadkowe świetliki
w dachu. Próbowała oswoić ten dla niej nowy, tajemniczy świat. Wpewnym momencie pomyślałem, że jest
trochę jak Alicja w Krainie Czarów.
Kończył się sierpień 1981 roku. Pierwszy zjazd Solidarności był tuż, tuż. Siedziałem w Biurze Prasowym zjazdu i przeglądałem jakieś dokumenty. Na pewno ważne, bo gdyby nie były ważne, tobym ich nie przeglądał. Nagle w progu pojawił się Aram, dyrektor Biura Informacji Prasowej Komisji Krajowej. Usiadł obok mnie.
– Antku, przygotowujemy serię broszur dla delegatów. To właśnie jedna z nich – wyciągnął z torby plik
maszynopisów. – To taki praktyczny poradnik, jak się zachować w razie kontaktu ze Służbą Bezpieczeństwa. Napisałabyś do tego wstęp?
– A czemu nie – wymruczałem bez aplauzu i schowałem tekst do szuflady.
Po kilku dniach Aram zadzwonił.
– Broszurka poszła do druku. Przygotuj rachunek za swój wstęp.
No to przygotowałem. Zawinszowałem sobie za tę pracę dość pokaźną sumę.
– Zwariowałeś? – zawołał Aram rzucając okiem na papier. – Niecała stroniczka tekstu i tyle pieniędzy?! Ile to pisałeś? Dwie godziny najwyżej. Tyle to ci nie zapłacę.
– Aram, to prawda, że tekst nie jest specjalnie długi. Ale weź pod uwagę to, że ja musiałem ładnych kilka lat pracować, byś to właśnie do mnie zwrócił się o ten wstępik.
Nie dogadaliśmy się. Prawie rok później ja byłem już po odsiadce w obozie internowania, a Aram jeszcze w trakcie. Któregoś dnia dowiedzieliśmy się, że ma przerwę w internowaniu, że jest w szpitalu w Wejherowie. W kilkoro pojechaliśmy go odwiedzić. Było wesoło i sympatycznie. Zupełnie jak kiedyś.
– Antek, poczekaj – zawołał Aram, kiedy w końcu niechętnie ruszyliśmy ku drzwiom. – Czy ja ci zapłaciłem
za ten wstęp? Bo nie pamiętam.
– Nie. Powiedziałeś, że za dużo zażądałem…
– Naprawdę? Słuchaj przecież te pieniądze ci się należą. Napisz pismo do wojskowego komisarza Komisji
Krajowej, że BIPS ci wisi te pieniądze. Mój zastępca ci to podpisze i po krzyku.
Zastępca podpisał. Pieniądze dostałem bez problemów.